Kuba Atys/Agencja Wyborcza.pl
Co były minister zdrowia sądzi o systemie no fault?
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 11.05.2022
Źródło: Konstanty Radziwiłł
– To oczywiste, że jestem zwolennikiem pozasądowego systemu rekompensowania szkód medycznych bez konieczności dowodzenia winy, zwanego systemem no fault – pisze w „Menedżerze Zdrowia” Konstanty Radziwiłł, wyjaśniając, dlaczego tak sądzi.
Komentarz byłego ministra zdrowia i wojewody mazowieckiego Konstantego Radziwiłła:
Jestem zwolennikiem systemu no fault. W 2008 r. przekonywałem o jego zaletach tak: „Pierwszym krajem na świecie, w którym wprowadzono system rekompensowania szkód zdrowotnych bez konieczności prowadzenia procesu sądowego i udowadniania winy (no fault medical liability compensation), była Nowa Zelandia. W 1974 r. wprowadzono tam powszechnie obowiązujący, finansowany z podatków system przypominający polskie zusowskie ubezpieczenie od wypadków przy pracy. System ten wielokrotnie doskonalony, znajduje obecnie swoich naśladowców w Finlandii, Szwecji, Norwegii, Danii, Kanadzie oraz, w pewnym zakresie, także we Francji oraz niektórych stanach USA (Wirginia, Floryda). Obecnie poważnie rozważa jego wprowadzenie kilka państw europejskich – zachęca do tego Komisja Europejska. W każdym z tych krajów w sposób nieco odmienny wprowadzono publiczną instytucję ubezpieczeniową, działanie której jest finansowane z podatków lub składek świadczeniodawców – w praktyce kosztuje to nie więcej niż kilka euro na obywatela rocznie. Pacjent, który uważa, że poniósł szkodę zdrowotną w wyniku leczenia, zgłasza do niej wniosek o odszkodowanie. Analizując wniosek, komisja lekarska musi odpowiedzieć na trzy pytania: czy szkoda jest skutkiem procedur medycznych, czy postępowanie medyczne było uzasadnione i czy taki jego skutek był nieunikniony. Odszkodowanie należy się poszkodowanemu, jeśli odpowiedź na pierwsze pytanie jest twierdząca, a na drugie lub trzecie nie. Aby uniknąć zbyt dużej liczby odszkodowań oraz zbyt wysokich kosztów, stosuje się różne zabezpieczenia, na przykład do odszkodowania mają prawo tylko ci, którzy z powodu szkody spędzili co najmniej dziesięć dni w szpitalu lub byli 30 dni niezdolni do pracy. Zwykle także wprowadza się z góry określoną wysokość odszkodowania za odpowiednie szkody zdrowotne. Często przyznawane są nie tylko świadczenia pieniężne, ale także rzeczowe, np. rehabilitacja lub opieka domowa. Na ogół funkcjonowaniu takiego systemu towarzyszą pewne ograniczenia w prawie do dochodzenia roszczeń przed sądami. Zalety pozasądowego systemu rekompensat za szkody zdrowotne bez konieczności dowodzenia winy personelu medycznego są różnorakie. Poszkodowani pacjenci otrzymują szybko odszkodowanie i pomoc. Unika się przy tym kosztownego, długotrwałego i budzącego często złe emocje po obu stronach procesu sądowego. W efekcie liczba oskarżeń lekarzy i innych profesjonalistów medycznych spada gwałtownie. Dodatkowym, obserwowanym we wszystkich krajach, które wprowadziły takie rozwiązania, skutkiem jest wyraźnie lepsza zgłaszalność niepożądanych zdarzeń medycznych – nie towarzyszy temu bowiem obawa przed oskarżeniem o błąd – oraz większa otwartość na wprowadzanie nowoczesnych rozwiązań w zakresie zarządzania ryzykiem i poprawy jakości w placówkach opieki zdrowotnej”.
Dziś, czternaście lat po opublikowaniu powyższego tekstu, w pełni podtrzymuję swoje zdanie na ten temat. Niestety, wprowadzony w 2011 r. – i trwający do dziś – system wojewódzkich komisji do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych, który był wprowadzany jako polska odmiana no fault, okazał się jego karykaturą.
Dlatego wielu ekspertów, w tym ja, od wielu lat zabiega o rozpoczęcie także w Polsce przygotowań do wprowadzenia rzeczywistego systemu no fault. Czy w zamęcie politycznych sporów znajdą się odważni do podjęcia takiego wyzwania? Czy grozi nam katastrofa podgrzewania szkodliwej zwłaszcza dla chorych wojny pomiędzy pacjentami i pracownikami medycznymi, a jednocześnie transferowania znacznej części środków przeznaczonych na opiekę zdrowotną do firm ubezpieczeniowych i kancelarii prawnych w stylu amerykańskim? To pytania, które ciągle są aktualne.
Przeczytaj także: „Unikajmy błędów, a nie szukajmy winnych”, „System no fault fundamentem”, „Spór między ministrami”, „Chcemy systemu no fault” i „System no fault trudny politycznie”.
Jestem zwolennikiem systemu no fault. W 2008 r. przekonywałem o jego zaletach tak: „Pierwszym krajem na świecie, w którym wprowadzono system rekompensowania szkód zdrowotnych bez konieczności prowadzenia procesu sądowego i udowadniania winy (no fault medical liability compensation), była Nowa Zelandia. W 1974 r. wprowadzono tam powszechnie obowiązujący, finansowany z podatków system przypominający polskie zusowskie ubezpieczenie od wypadków przy pracy. System ten wielokrotnie doskonalony, znajduje obecnie swoich naśladowców w Finlandii, Szwecji, Norwegii, Danii, Kanadzie oraz, w pewnym zakresie, także we Francji oraz niektórych stanach USA (Wirginia, Floryda). Obecnie poważnie rozważa jego wprowadzenie kilka państw europejskich – zachęca do tego Komisja Europejska. W każdym z tych krajów w sposób nieco odmienny wprowadzono publiczną instytucję ubezpieczeniową, działanie której jest finansowane z podatków lub składek świadczeniodawców – w praktyce kosztuje to nie więcej niż kilka euro na obywatela rocznie. Pacjent, który uważa, że poniósł szkodę zdrowotną w wyniku leczenia, zgłasza do niej wniosek o odszkodowanie. Analizując wniosek, komisja lekarska musi odpowiedzieć na trzy pytania: czy szkoda jest skutkiem procedur medycznych, czy postępowanie medyczne było uzasadnione i czy taki jego skutek był nieunikniony. Odszkodowanie należy się poszkodowanemu, jeśli odpowiedź na pierwsze pytanie jest twierdząca, a na drugie lub trzecie nie. Aby uniknąć zbyt dużej liczby odszkodowań oraz zbyt wysokich kosztów, stosuje się różne zabezpieczenia, na przykład do odszkodowania mają prawo tylko ci, którzy z powodu szkody spędzili co najmniej dziesięć dni w szpitalu lub byli 30 dni niezdolni do pracy. Zwykle także wprowadza się z góry określoną wysokość odszkodowania za odpowiednie szkody zdrowotne. Często przyznawane są nie tylko świadczenia pieniężne, ale także rzeczowe, np. rehabilitacja lub opieka domowa. Na ogół funkcjonowaniu takiego systemu towarzyszą pewne ograniczenia w prawie do dochodzenia roszczeń przed sądami. Zalety pozasądowego systemu rekompensat za szkody zdrowotne bez konieczności dowodzenia winy personelu medycznego są różnorakie. Poszkodowani pacjenci otrzymują szybko odszkodowanie i pomoc. Unika się przy tym kosztownego, długotrwałego i budzącego często złe emocje po obu stronach procesu sądowego. W efekcie liczba oskarżeń lekarzy i innych profesjonalistów medycznych spada gwałtownie. Dodatkowym, obserwowanym we wszystkich krajach, które wprowadziły takie rozwiązania, skutkiem jest wyraźnie lepsza zgłaszalność niepożądanych zdarzeń medycznych – nie towarzyszy temu bowiem obawa przed oskarżeniem o błąd – oraz większa otwartość na wprowadzanie nowoczesnych rozwiązań w zakresie zarządzania ryzykiem i poprawy jakości w placówkach opieki zdrowotnej”.
Dziś, czternaście lat po opublikowaniu powyższego tekstu, w pełni podtrzymuję swoje zdanie na ten temat. Niestety, wprowadzony w 2011 r. – i trwający do dziś – system wojewódzkich komisji do spraw orzekania o zdarzeniach medycznych, który był wprowadzany jako polska odmiana no fault, okazał się jego karykaturą.
Dlatego wielu ekspertów, w tym ja, od wielu lat zabiega o rozpoczęcie także w Polsce przygotowań do wprowadzenia rzeczywistego systemu no fault. Czy w zamęcie politycznych sporów znajdą się odważni do podjęcia takiego wyzwania? Czy grozi nam katastrofa podgrzewania szkodliwej zwłaszcza dla chorych wojny pomiędzy pacjentami i pracownikami medycznymi, a jednocześnie transferowania znacznej części środków przeznaczonych na opiekę zdrowotną do firm ubezpieczeniowych i kancelarii prawnych w stylu amerykańskim? To pytania, które ciągle są aktualne.
Przeczytaj także: „Unikajmy błędów, a nie szukajmy winnych”, „System no fault fundamentem”, „Spór między ministrami”, „Chcemy systemu no fault” i „System no fault trudny politycznie”.