Naczelna Izba Lekarska
Gdy spod objawów wyłania się człowiek – o psychiatrii
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 24.06.2022
Źródło: Miesięcznik Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls”/Urszula Wolińska-Kułaj
Tagi: | Anna Bazydło |
W 38-milionowej Polsce zawód lekarza psychiatry wykonuje 4428 osób, psychiatry dziecięcego 498, a niemal co czwarty Polak zmaga się przynajmniej z jednym zaburzeniem psychicznym. Jak zatem uleczyć psychiatrię? O pracy i potrzebach lekarzy tej specjalizacji mówi Anna Bazydło, rezydentka w Mazowieckim Specjalistycznym Centrum Zdrowia im. prof. Jana Mazurkiewicza w Pruszkowie.
Jest pani po dyżurze, jak przebiegła noc na oddziale?
– W moim szpitalu dyżur nie dotyczy jednego oddziału, tylko połowy terenu szpitala, który składa się z 14 różnych jednostek. Na całym jego terenie w godzinach dyżurowych pracuje dwóch lekarzy rezydentów, a w izbie przyjęć lekarz specjalista, który tej izby nie opuszcza – zajmuje się badaniem i decyzją o przyjęciu lub odmowie przyjęcia pacjentów zgłaszających się do szpitala.
To była trudna noc?
– Nie aż tak trudna, jak mogłaby być. Niestety, mój dyżur zaczął się po raz kolejny od telefonu z sąsiedniego oddziału z informacją, że przebywa tam pacjent w dość ciężkim stanie somatycznym. W związku z czym pierwsze trzy godziny dyżuru spędziłam, jedną ręką próbując mu pomóc i opanować objawy, które narastały, a drugą – zlecając badania, organizując przekazanie pacjenta do innej placówki, zamawiając transport, pisząc skierowania.
Jak to się zaczęło, dlaczego wybrała pani tę specjalizację?
– To był trudny moment w moim życiu, musiałam zmienić swoje plany na specjalizację. Całe studia myślałam, że będę zabiegowcem i przygotowywałam się do chirurgii – laparoskopii czy wręcz mikrochirurgii. Podczas jednego z kursów mikrochirurgii okazało się, że przestałam widzieć ostro. Wszystkie ćwiczenia powodowały intensywne bóle głowy i zaburzenia widzenia, nie byłam w stanie wrócić samochodem do domu. Okazało się, że z przyczyn zdrowotnych nie będę mogła nigdy pracować przy mikroskopie. Podjęłam decyzję, że zrealizuję staż podyplomowy, ale nie byłam pewna, czy zostanę w zawodzie. Przez te kilkanaście miesięcy zastanawiałam się, co innego chciałabym i mogłabym robić. Rozważałam wiele ścieżek, m.in. wybór radioterapii czy medycyny nuklearnej, ale podczas rozmów o moich dylematach ze znajomymi słyszałam słowa: „Aniu, twoją supermocą przez całe studia było to, że widzisz i słyszysz rzeczy, których pacjent nie chce powiedzieć. Potrafiłaś wyłapać objawy depresji czy lęku nawet u osób, które nie były na psychiatrii”. Sugestie, że może warto tę umiejętność wykorzystać, pomogły. Dałam sobie czas na spróbowanie – w trakcie pierwszego roku rezydentury można bez konsekwencji zrezygnować i zmienić dziedzinę. Po prawie roku pracy jestem zadowolona i myślę, że to były dobre wskazówki.
Coś panią zaskoczyło w pracy w szpitalu?
– Spodziewałam się gorszych warunków. Pamiętałam ze studiów warunki hospitalizacji, one były naprawdę dramatyczne z perspektywy studenta. Na naszym oddziale jest podobnie – warunki lokalowe i sanitarne są naprawdę kiepskie. 50 kobiet ma do dyspozycji dwie łazienki. Jestem jednak poruszona atmosferą chęci zdrowienia i współpracy w obrębie oddziału. Pacjentki się wzajemnie wspierają, są często bardzo ciepłe w stosunku do innych. Ale też funkcjonowanie pacjenta na oddziale jest mocno ograniczone. Pacjenci są zamknięci w pewnej bańce – nie mają obowiązków, posiłki są dostarczane przez catering, przestrzeń sprzątają salowe, o lekach muszą pamiętać pielęgniarki. Dużo rzeczy w życiu pacjentów dzieje się samo. Kryzys pojawia się, kiedy muszą opuścić oddział i samodzielnie podjąć te wszystkie aktywności. Nie ma żadnej formy przejściowej, w której pacjent mógłby próbować wrócić do swojego życia. Często więc pacjenci wracają do nas, bo nie potrafią funkcjonować poza szpitalem.
Sprawdziłoby się miejsce przejściowe, ośrodek przyszpitalny?
– Niekoniecznie przyszpitalny. Liczne miejsca łatwo dostępne i bliskie pacjentom, być może pomoc asystenta zdrowienia, który mógłby sprawdzać, czy pacjent wziął leki, czy daje radę wstawać rano, pytać o objawy. Taki „przyjaciel zdrowienia” na czas przejściowy.
Obserwując swoją pracę i pracę kolegów, jakie zauważa pani najważniejsze potrzeby?
– Jednym z najbardziej doskwierających problemów jest to, że koledzy lekarze często boją się naszych chorych. Do pacjentów psychiatrycznych przylepia się jak smoła łatka choroby psychicznej. Często są odsyłani w ciężkim stanie somatycznym, ponieważ ktoś kiedyś wpisał im rozpoznanie choroby psychicznej, nawet jeśli w danym momencie jest w remisji. To powoduje, że chory ostatecznie ląduje na psychiatrii, a być może potrzebny jest mu kardiolog, nefrolog czy ortopeda.
Skąd się ten strach bierze, czy to obawa o innych pacjentów?
– Być może obawa, że osoby chorujące psychicznie lub zaburzone osobowościowo są niebezpieczne. Stereotyp. Istnieją określone zaburzenia osobowości, które w określonych okolicznościach faktycznie mogą podnosić ryzyko wystąpienia przemocy, ale większość naszych pacjentów jest mniej agresywna niż przeciętny człowiek. Pokazują to międzynarodowe badania – osoby chorujące psychicznie mają mniejszą tendencję do popełniania przestępstw. Są nietypowe, ale raczej nie są niebezpieczne. Jeżeli chcemy odesłać pacjenta w zaostrzeniu objawów depresji, który równocześnie doświadcza np. ostrego zespołu wieńcowego, to musimy pamiętać, że niestety oddziały inne niż psychiatryczne nie są zabezpieczone chociażby przed podjęciem przez takiego pacjenta próby samobójczej. Niestety, często kończy się to tragicznie.
W ostatnim czasie widać rosnący problem zaburzeń u dzieci – anoreksji, prób samobójczych. Z czego to wynika?
– Nie pracuję z dziećmi i młodzieżą, bo u nas w szpitalu nie ma takiego oddziału, ale mając kontakt z rodzicami i dziadkami młodzieży, dokonałam pewnej obserwacji. Z perspektywy psychiatrii dorosłych w momencie, kiedy nasi pacjenci mówią o problemach rodzinnych, pada bardzo charakterystyczne zdanie: „Chciałam dać dzieciom to, czego nigdy nie dostałam”. I niestety często rozbija się to o kwestie materialne. Tylko że kwestie materialne nie są dokładnie tym, czego zazwyczaj brakowało w dzieciństwie. Z upływem czasu wiele wspomnień się zaciera, zresztą łatwiej pamiętać o konkretnych rzeczach niż o trudnych emocjach. Nie mamy edukacji na temat emocji: jak sobie z nimi radzić, jak je wyrażać, jak na nie reagować. Jest natomiast specyficzny sposób wychowywania kolejnych pokoleń. Moja babcia nazywała go zimnym chowem. Ta metoda jest zastępowana przez różne trendy wychowawcze, promowane przez pedagogów, a nawet influencerów, np. tzw. rodzicielstwo bliskości, porozumienie bez przemocy czy self-regulation. Mimo wszystko w Polsce ciągle słychać głosy, że np. dawanie klapsów dzieciom powinno być dopuszczalne. Przed nami jeszcze wiele przemian świadomościowych. Kolejna sprawa, która mocno rzuca mi się w oczy: mamy w kulturze zakodowane, że dzieci nie mają głosu. W pewien sposób bardzo mocno deprecjonujemy to, co dzieci mówią nam o swoich emocjach. Jeżeli mówią, że są zestresowane klasówką, to padają odpowiedzi, np. „Dziecko, co ty możesz wiedzieć o byciu zestresowanym”. Dodatkowo dziecięce problemy podsycane są trudnościami w szkole, przemocą rówieśniczą. Kiedy wspominam przykrości sprawiane przez rówieśników w klasie, to kojarzą mi się ze wstydem przez kilka dni. Teraz wysłanie kompromitującego zdjęcia czy nagrania do całej szkoły zajmuje pięć sekund. I to nagranie żyje, krąży, może zostać zapisane i nigdy nie zniknie z internetu.
A największe problemy u dorosłych? Jakie choroby psychiczne pojawiają się najczęściej?
– Na oddziale ogólnopsychiatrycznym ostroprzyjęciowym hospitalizujemy przede wszystkim osoby chorujące na schizofrenię, które w przebiegu ostrej fazy swojej choroby mogą zagrażać sobie lub innym. Są tak głęboko pochłonięte urojeniami, że np. mogłyby wyskoczyć przez balkon. Tych pacjentów hospitalizuje się w warunkach zamkniętych dla ich własnego bezpieczeństwa. Bywają przekonani, że ich rodzina czy sąsiedzi biorą udział w gigantycznym spisku i należy się przed nimi bronić. Pojawiają się krzyki, szarpanie. Drugą bardzo dużą grupą są osoby z uzależnieniami. Część pacjentek na naszym oddziale to kobiety z objawami zespołu abstynencyjnego. Żeby ten zespół wystąpił, trzeba pić alkohol ciągle przez minimum trzy, cztery dni. To nie jest jedno piwo wieczorem, tylko minimum dwie, trzy jednostki alkoholu codziennie. Objawy zespołu abstynencyjnego są nieprzyjemne, przypominające trwający kilka dni napad paniki, może wystąpić atak padaczki. Trudno sobie z tym poradzić w domu. Trzecim problemem są choroby afektywne, których wbrew pozorom w szpitalu nie ma wcale aż tak dużo. Chodzi o kobiety z depresją lub chorobą afektywną dwubiegunową.
Czy rodziny chorych też mogą liczyć na opiekę szpitala, lekarzy?
– Oficjalnie – nie. Aczkolwiek my w zespole staramy się przekazywać rodzinom informacje, w miarę naszych możliwości. Co oznacza diagnoza, jak będzie przebiegać dalsze leczenie, jaki może być postęp choroby, jakie są objawy alarmowe, na które należy zwracać uwagę. Jednak systemowej opieki psychologicznej niestety nie ma. W niektórych placówkach funkcjonowały grupy wsparcia dla rodzin osób dotkniętych psychozą czy schizofrenią, np. przy Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy ta grupa przez okres pandemii działała, a jeśli była przerwa, to czy już wznowiła swoją działalność.
To rodziny przywożą pacjentów czy pacjenci sami zgłaszają się do szpitala?
– Zdarzają się pacjenci, którzy zgłaszają się sami, ponieważ część chorób psychicznych występuje przewlekle lub nawraca. Mamy pacjentów, którzy wracają po kilku latach, bo mówią, że poczuli się gorzej. Przychodzą spokojni, wychodzą spokojni. Niektórzy przyjeżdżają z rodzinami, innych przywożą karetki. Zaostrzenie choroby psychicznej, w którym występuje zagrożenie dla życia pacjenta, jest podstawą do wezwania pogotowia.
Z perspektywy czasu, co jest najtrudniejsze w tej pracy?
– Bywa tak, że przynosimy jakieś emocje ze sobą – jednym z większych wyzwań jest oddzielenie tych, które są nasze, od emocji pacjenta. Bardzo ważną wskazówkę dostałam od jednej ze specjalistek w naszym zespole: by przyjąć, że to, co chory mówi (niezależnie od tego, jak bardzo jest to logicznie prawdopodobne lub nie), dla niego jest prawdą. Należy zrozumieć, że pacjent w chwili, gdy mówi, że kosmici wysyłają mu sygnały, tak właśnie myśli i to wpływa na jego emocje. Nie powinno się tego w żaden sposób oceniać, tylko potraktować jako objaw. Naszym zadaniem nie jest korygowanie pacjenta, lecz dostosowanie leczenia, by chory sam przyznał, że może z tymi kosmitami to nie do końca była prawda.
A co daje satysfakcję?
– Ogromną satysfakcję daje obserwowanie kontrastu, kiedy spod objawów, spod choroby zaczyna wyłaniać się człowiek, zaczyna być widać jego osobowość, plany na życie, że o czymś marzy. Przestaje być wyłącznie objawami swojej choroby, a zaczyna być kompletną osobą. To niezwykłe.
Dlaczego w takim razie tak niewielu jest lekarzy psychiatrów?
– Psychiatria długo była traktowana po macoszemu, ale też kilkadziesiąt lat temu wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie. Kiedyś szpitale psychiatryczne były miejscami izolacji chorych, którym nie bardzo dało się pomóc. Obecnie mamy dużo nowych leków przeciwpsychotycznych, nowej generacji leki modulujące nastrój, coraz nowsze leki przeciwlękowe. Pacjenci, którzy chorowali na schizofrenię, jeszcze kilkadziesiąt lat temu po prostu przebywali w odosobnieniu. Dziś dostają odpowiednią dawkę leku i mogą być w pełni funkcjonującymi zawodowo, rodzinnie i społecznie osobami. Nikt by nawet nie pomyślał, że są chorzy. Jeśli chodzi o widoczność społeczną, niektóre z naszych chorób zaczęły być porównywalne z cukrzycą, niedoczynnością tarczycy czy nadciśnieniem.
Studenci niechętnie wybierają psychiatrię?
– Biorąc pod uwagę rekrutację z zeszłego roku, coraz więcej osób chce się zająć psychiatrią. W naszym szpitalu pojawiło się około 37 nowych lekarzy. Zainteresowanie jest teraz większe, proces popularyzacji tej specjalizacji będzie trwał.
A jak pani i pani koledzy radzicie sobie z zawodowym obciążeniem? Są na to sprawdzone metody?
– W naszym zespole oddziałowym przepracowujemy codzienne trudności. Jako rezydenci, próbujemy też organizować w szpitalu grupę Balinta. To forma grupowej terapii, w której analizuje się emocje pojawiające się w stresujących sytuacjach. Każdy trochę inaczej patrzy na okoliczności, każdy jest w stanie coś od siebie dodać. W nielicznych szpitalach prowadzi się takie grupy, ale Izba Lekarska w Warszawie ma swoją.
Jeśli chodzi o lekarzy, czy chętnie zgłaszają się po pomoc?
– Wśród młodych lekarzy można zaobserwować dwa podejścia. Są tacy, którzy uważają, że psychiatria jest zupełnie normalną częścią medycyny i należy sobie pomóc, jeśli jest taka potrzeba. Inni zgadzają się z tym, co często słyszeli od starszych kolegów: że nie warto, że to tylko stres i że przejdzie samo... Często mówią „a co będzie, jak ktoś się dowie?!”. Stygmatyzacja istnieje, a niestety lekarze są podatni na pewne problemy psychiatryczne – jest duży problem z uzależnieniami od alkoholu i środków psychoaktywnych, szczególnie leków, do których ze względu na wykonywany zawód mamy ułatwiony dostęp. Warto jednak szukać pomocy, kiedy emocji jest za dużo i już ciężko się z nimi uporać. Stres odbija się też na życiu rodzinnym lekarzy. Mamy bodaj cztery razy wyższy współczynnik rozwodów niż średnia populacyjna. Wśród lekarzy występuje również ogromnie wysokie ryzyko samobójstwa, często skutecznego za pierwszym razem. Jedną z grup najbardziej zagrożonych są młode lekarki. Giną śmiercią samobójczą znacznie częściej niż kobiety w tym samym wieku spoza naszego środowiska. Lekarze również czasem trafiają na oddział psychiatryczny, a osoby studiujące kierunek lekarski coraz częściej zgłaszają się do poradni zdrowia psychicznego.
Lekarze, jako grupa, to zazwyczaj bardzo wrażliwi ludzie, chcą pomagać, ratować świat i innych.
– Niewątpliwie, ale świata jako całości uratować się nie da. Można próbować ratować małe światy, lecz pewnym rodzajem błędnego koła jest ratowanie światów innych ludzi dookoła i pozostawianie swojego bez ratunku. Lekarze wpadają w wir bycia w pracy, bywaj ą uwikłani emocjonalnie w różne sytuacje związane z pacjentami, z ich rodzinami. W swoim czasie wolnym, prywatnym, na urlopach odbierają telefony od pacjentów nawet w nocy. To niestety przekłada się na rujnowanie ich własnych światów, co zapędza ich jeszcze bardziej w światy innych osób, bo do ruiny bardzo źle się wraca.
Wywiad opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 6/2022. Rozmawiała Urszula Wolińska-Kułaj.
Przeczytaj także: „Psychiatrzy odchodzą z kliniki”.
– W moim szpitalu dyżur nie dotyczy jednego oddziału, tylko połowy terenu szpitala, który składa się z 14 różnych jednostek. Na całym jego terenie w godzinach dyżurowych pracuje dwóch lekarzy rezydentów, a w izbie przyjęć lekarz specjalista, który tej izby nie opuszcza – zajmuje się badaniem i decyzją o przyjęciu lub odmowie przyjęcia pacjentów zgłaszających się do szpitala.
To była trudna noc?
– Nie aż tak trudna, jak mogłaby być. Niestety, mój dyżur zaczął się po raz kolejny od telefonu z sąsiedniego oddziału z informacją, że przebywa tam pacjent w dość ciężkim stanie somatycznym. W związku z czym pierwsze trzy godziny dyżuru spędziłam, jedną ręką próbując mu pomóc i opanować objawy, które narastały, a drugą – zlecając badania, organizując przekazanie pacjenta do innej placówki, zamawiając transport, pisząc skierowania.
Jak to się zaczęło, dlaczego wybrała pani tę specjalizację?
– To był trudny moment w moim życiu, musiałam zmienić swoje plany na specjalizację. Całe studia myślałam, że będę zabiegowcem i przygotowywałam się do chirurgii – laparoskopii czy wręcz mikrochirurgii. Podczas jednego z kursów mikrochirurgii okazało się, że przestałam widzieć ostro. Wszystkie ćwiczenia powodowały intensywne bóle głowy i zaburzenia widzenia, nie byłam w stanie wrócić samochodem do domu. Okazało się, że z przyczyn zdrowotnych nie będę mogła nigdy pracować przy mikroskopie. Podjęłam decyzję, że zrealizuję staż podyplomowy, ale nie byłam pewna, czy zostanę w zawodzie. Przez te kilkanaście miesięcy zastanawiałam się, co innego chciałabym i mogłabym robić. Rozważałam wiele ścieżek, m.in. wybór radioterapii czy medycyny nuklearnej, ale podczas rozmów o moich dylematach ze znajomymi słyszałam słowa: „Aniu, twoją supermocą przez całe studia było to, że widzisz i słyszysz rzeczy, których pacjent nie chce powiedzieć. Potrafiłaś wyłapać objawy depresji czy lęku nawet u osób, które nie były na psychiatrii”. Sugestie, że może warto tę umiejętność wykorzystać, pomogły. Dałam sobie czas na spróbowanie – w trakcie pierwszego roku rezydentury można bez konsekwencji zrezygnować i zmienić dziedzinę. Po prawie roku pracy jestem zadowolona i myślę, że to były dobre wskazówki.
Coś panią zaskoczyło w pracy w szpitalu?
– Spodziewałam się gorszych warunków. Pamiętałam ze studiów warunki hospitalizacji, one były naprawdę dramatyczne z perspektywy studenta. Na naszym oddziale jest podobnie – warunki lokalowe i sanitarne są naprawdę kiepskie. 50 kobiet ma do dyspozycji dwie łazienki. Jestem jednak poruszona atmosferą chęci zdrowienia i współpracy w obrębie oddziału. Pacjentki się wzajemnie wspierają, są często bardzo ciepłe w stosunku do innych. Ale też funkcjonowanie pacjenta na oddziale jest mocno ograniczone. Pacjenci są zamknięci w pewnej bańce – nie mają obowiązków, posiłki są dostarczane przez catering, przestrzeń sprzątają salowe, o lekach muszą pamiętać pielęgniarki. Dużo rzeczy w życiu pacjentów dzieje się samo. Kryzys pojawia się, kiedy muszą opuścić oddział i samodzielnie podjąć te wszystkie aktywności. Nie ma żadnej formy przejściowej, w której pacjent mógłby próbować wrócić do swojego życia. Często więc pacjenci wracają do nas, bo nie potrafią funkcjonować poza szpitalem.
Sprawdziłoby się miejsce przejściowe, ośrodek przyszpitalny?
– Niekoniecznie przyszpitalny. Liczne miejsca łatwo dostępne i bliskie pacjentom, być może pomoc asystenta zdrowienia, który mógłby sprawdzać, czy pacjent wziął leki, czy daje radę wstawać rano, pytać o objawy. Taki „przyjaciel zdrowienia” na czas przejściowy.
Obserwując swoją pracę i pracę kolegów, jakie zauważa pani najważniejsze potrzeby?
– Jednym z najbardziej doskwierających problemów jest to, że koledzy lekarze często boją się naszych chorych. Do pacjentów psychiatrycznych przylepia się jak smoła łatka choroby psychicznej. Często są odsyłani w ciężkim stanie somatycznym, ponieważ ktoś kiedyś wpisał im rozpoznanie choroby psychicznej, nawet jeśli w danym momencie jest w remisji. To powoduje, że chory ostatecznie ląduje na psychiatrii, a być może potrzebny jest mu kardiolog, nefrolog czy ortopeda.
Skąd się ten strach bierze, czy to obawa o innych pacjentów?
– Być może obawa, że osoby chorujące psychicznie lub zaburzone osobowościowo są niebezpieczne. Stereotyp. Istnieją określone zaburzenia osobowości, które w określonych okolicznościach faktycznie mogą podnosić ryzyko wystąpienia przemocy, ale większość naszych pacjentów jest mniej agresywna niż przeciętny człowiek. Pokazują to międzynarodowe badania – osoby chorujące psychicznie mają mniejszą tendencję do popełniania przestępstw. Są nietypowe, ale raczej nie są niebezpieczne. Jeżeli chcemy odesłać pacjenta w zaostrzeniu objawów depresji, który równocześnie doświadcza np. ostrego zespołu wieńcowego, to musimy pamiętać, że niestety oddziały inne niż psychiatryczne nie są zabezpieczone chociażby przed podjęciem przez takiego pacjenta próby samobójczej. Niestety, często kończy się to tragicznie.
W ostatnim czasie widać rosnący problem zaburzeń u dzieci – anoreksji, prób samobójczych. Z czego to wynika?
– Nie pracuję z dziećmi i młodzieżą, bo u nas w szpitalu nie ma takiego oddziału, ale mając kontakt z rodzicami i dziadkami młodzieży, dokonałam pewnej obserwacji. Z perspektywy psychiatrii dorosłych w momencie, kiedy nasi pacjenci mówią o problemach rodzinnych, pada bardzo charakterystyczne zdanie: „Chciałam dać dzieciom to, czego nigdy nie dostałam”. I niestety często rozbija się to o kwestie materialne. Tylko że kwestie materialne nie są dokładnie tym, czego zazwyczaj brakowało w dzieciństwie. Z upływem czasu wiele wspomnień się zaciera, zresztą łatwiej pamiętać o konkretnych rzeczach niż o trudnych emocjach. Nie mamy edukacji na temat emocji: jak sobie z nimi radzić, jak je wyrażać, jak na nie reagować. Jest natomiast specyficzny sposób wychowywania kolejnych pokoleń. Moja babcia nazywała go zimnym chowem. Ta metoda jest zastępowana przez różne trendy wychowawcze, promowane przez pedagogów, a nawet influencerów, np. tzw. rodzicielstwo bliskości, porozumienie bez przemocy czy self-regulation. Mimo wszystko w Polsce ciągle słychać głosy, że np. dawanie klapsów dzieciom powinno być dopuszczalne. Przed nami jeszcze wiele przemian świadomościowych. Kolejna sprawa, która mocno rzuca mi się w oczy: mamy w kulturze zakodowane, że dzieci nie mają głosu. W pewien sposób bardzo mocno deprecjonujemy to, co dzieci mówią nam o swoich emocjach. Jeżeli mówią, że są zestresowane klasówką, to padają odpowiedzi, np. „Dziecko, co ty możesz wiedzieć o byciu zestresowanym”. Dodatkowo dziecięce problemy podsycane są trudnościami w szkole, przemocą rówieśniczą. Kiedy wspominam przykrości sprawiane przez rówieśników w klasie, to kojarzą mi się ze wstydem przez kilka dni. Teraz wysłanie kompromitującego zdjęcia czy nagrania do całej szkoły zajmuje pięć sekund. I to nagranie żyje, krąży, może zostać zapisane i nigdy nie zniknie z internetu.
A największe problemy u dorosłych? Jakie choroby psychiczne pojawiają się najczęściej?
– Na oddziale ogólnopsychiatrycznym ostroprzyjęciowym hospitalizujemy przede wszystkim osoby chorujące na schizofrenię, które w przebiegu ostrej fazy swojej choroby mogą zagrażać sobie lub innym. Są tak głęboko pochłonięte urojeniami, że np. mogłyby wyskoczyć przez balkon. Tych pacjentów hospitalizuje się w warunkach zamkniętych dla ich własnego bezpieczeństwa. Bywają przekonani, że ich rodzina czy sąsiedzi biorą udział w gigantycznym spisku i należy się przed nimi bronić. Pojawiają się krzyki, szarpanie. Drugą bardzo dużą grupą są osoby z uzależnieniami. Część pacjentek na naszym oddziale to kobiety z objawami zespołu abstynencyjnego. Żeby ten zespół wystąpił, trzeba pić alkohol ciągle przez minimum trzy, cztery dni. To nie jest jedno piwo wieczorem, tylko minimum dwie, trzy jednostki alkoholu codziennie. Objawy zespołu abstynencyjnego są nieprzyjemne, przypominające trwający kilka dni napad paniki, może wystąpić atak padaczki. Trudno sobie z tym poradzić w domu. Trzecim problemem są choroby afektywne, których wbrew pozorom w szpitalu nie ma wcale aż tak dużo. Chodzi o kobiety z depresją lub chorobą afektywną dwubiegunową.
Czy rodziny chorych też mogą liczyć na opiekę szpitala, lekarzy?
– Oficjalnie – nie. Aczkolwiek my w zespole staramy się przekazywać rodzinom informacje, w miarę naszych możliwości. Co oznacza diagnoza, jak będzie przebiegać dalsze leczenie, jaki może być postęp choroby, jakie są objawy alarmowe, na które należy zwracać uwagę. Jednak systemowej opieki psychologicznej niestety nie ma. W niektórych placówkach funkcjonowały grupy wsparcia dla rodzin osób dotkniętych psychozą czy schizofrenią, np. przy Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy ta grupa przez okres pandemii działała, a jeśli była przerwa, to czy już wznowiła swoją działalność.
To rodziny przywożą pacjentów czy pacjenci sami zgłaszają się do szpitala?
– Zdarzają się pacjenci, którzy zgłaszają się sami, ponieważ część chorób psychicznych występuje przewlekle lub nawraca. Mamy pacjentów, którzy wracają po kilku latach, bo mówią, że poczuli się gorzej. Przychodzą spokojni, wychodzą spokojni. Niektórzy przyjeżdżają z rodzinami, innych przywożą karetki. Zaostrzenie choroby psychicznej, w którym występuje zagrożenie dla życia pacjenta, jest podstawą do wezwania pogotowia.
Z perspektywy czasu, co jest najtrudniejsze w tej pracy?
– Bywa tak, że przynosimy jakieś emocje ze sobą – jednym z większych wyzwań jest oddzielenie tych, które są nasze, od emocji pacjenta. Bardzo ważną wskazówkę dostałam od jednej ze specjalistek w naszym zespole: by przyjąć, że to, co chory mówi (niezależnie od tego, jak bardzo jest to logicznie prawdopodobne lub nie), dla niego jest prawdą. Należy zrozumieć, że pacjent w chwili, gdy mówi, że kosmici wysyłają mu sygnały, tak właśnie myśli i to wpływa na jego emocje. Nie powinno się tego w żaden sposób oceniać, tylko potraktować jako objaw. Naszym zadaniem nie jest korygowanie pacjenta, lecz dostosowanie leczenia, by chory sam przyznał, że może z tymi kosmitami to nie do końca była prawda.
A co daje satysfakcję?
– Ogromną satysfakcję daje obserwowanie kontrastu, kiedy spod objawów, spod choroby zaczyna wyłaniać się człowiek, zaczyna być widać jego osobowość, plany na życie, że o czymś marzy. Przestaje być wyłącznie objawami swojej choroby, a zaczyna być kompletną osobą. To niezwykłe.
Dlaczego w takim razie tak niewielu jest lekarzy psychiatrów?
– Psychiatria długo była traktowana po macoszemu, ale też kilkadziesiąt lat temu wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie. Kiedyś szpitale psychiatryczne były miejscami izolacji chorych, którym nie bardzo dało się pomóc. Obecnie mamy dużo nowych leków przeciwpsychotycznych, nowej generacji leki modulujące nastrój, coraz nowsze leki przeciwlękowe. Pacjenci, którzy chorowali na schizofrenię, jeszcze kilkadziesiąt lat temu po prostu przebywali w odosobnieniu. Dziś dostają odpowiednią dawkę leku i mogą być w pełni funkcjonującymi zawodowo, rodzinnie i społecznie osobami. Nikt by nawet nie pomyślał, że są chorzy. Jeśli chodzi o widoczność społeczną, niektóre z naszych chorób zaczęły być porównywalne z cukrzycą, niedoczynnością tarczycy czy nadciśnieniem.
Studenci niechętnie wybierają psychiatrię?
– Biorąc pod uwagę rekrutację z zeszłego roku, coraz więcej osób chce się zająć psychiatrią. W naszym szpitalu pojawiło się około 37 nowych lekarzy. Zainteresowanie jest teraz większe, proces popularyzacji tej specjalizacji będzie trwał.
A jak pani i pani koledzy radzicie sobie z zawodowym obciążeniem? Są na to sprawdzone metody?
– W naszym zespole oddziałowym przepracowujemy codzienne trudności. Jako rezydenci, próbujemy też organizować w szpitalu grupę Balinta. To forma grupowej terapii, w której analizuje się emocje pojawiające się w stresujących sytuacjach. Każdy trochę inaczej patrzy na okoliczności, każdy jest w stanie coś od siebie dodać. W nielicznych szpitalach prowadzi się takie grupy, ale Izba Lekarska w Warszawie ma swoją.
Jeśli chodzi o lekarzy, czy chętnie zgłaszają się po pomoc?
– Wśród młodych lekarzy można zaobserwować dwa podejścia. Są tacy, którzy uważają, że psychiatria jest zupełnie normalną częścią medycyny i należy sobie pomóc, jeśli jest taka potrzeba. Inni zgadzają się z tym, co często słyszeli od starszych kolegów: że nie warto, że to tylko stres i że przejdzie samo... Często mówią „a co będzie, jak ktoś się dowie?!”. Stygmatyzacja istnieje, a niestety lekarze są podatni na pewne problemy psychiatryczne – jest duży problem z uzależnieniami od alkoholu i środków psychoaktywnych, szczególnie leków, do których ze względu na wykonywany zawód mamy ułatwiony dostęp. Warto jednak szukać pomocy, kiedy emocji jest za dużo i już ciężko się z nimi uporać. Stres odbija się też na życiu rodzinnym lekarzy. Mamy bodaj cztery razy wyższy współczynnik rozwodów niż średnia populacyjna. Wśród lekarzy występuje również ogromnie wysokie ryzyko samobójstwa, często skutecznego za pierwszym razem. Jedną z grup najbardziej zagrożonych są młode lekarki. Giną śmiercią samobójczą znacznie częściej niż kobiety w tym samym wieku spoza naszego środowiska. Lekarze również czasem trafiają na oddział psychiatryczny, a osoby studiujące kierunek lekarski coraz częściej zgłaszają się do poradni zdrowia psychicznego.
Lekarze, jako grupa, to zazwyczaj bardzo wrażliwi ludzie, chcą pomagać, ratować świat i innych.
– Niewątpliwie, ale świata jako całości uratować się nie da. Można próbować ratować małe światy, lecz pewnym rodzajem błędnego koła jest ratowanie światów innych ludzi dookoła i pozostawianie swojego bez ratunku. Lekarze wpadają w wir bycia w pracy, bywaj ą uwikłani emocjonalnie w różne sytuacje związane z pacjentami, z ich rodzinami. W swoim czasie wolnym, prywatnym, na urlopach odbierają telefony od pacjentów nawet w nocy. To niestety przekłada się na rujnowanie ich własnych światów, co zapędza ich jeszcze bardziej w światy innych osób, bo do ruiny bardzo źle się wraca.
Wywiad opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 6/2022. Rozmawiała Urszula Wolińska-Kułaj.
Przeczytaj także: „Psychiatrzy odchodzą z kliniki”.