Ważne jest życie wieczne
Tagi: | Jan Kaczkowski, ksiądz Jan Kaczkowski, rozmowa, wywiad, Osobowość Roku, Osobowość Roku w Ochronie Zdrowia, nagroda, ochrona zdrowia, hospicjum, nowotwór, onkologia |
– Mam w nosie długie życie albo wyzdrowienie. Dla mnie ważne jest życie wieczne. Mówię o tym otwarcie – mówi w „Menedżerze Zdrowia” ksiądz Jan Kaczkowski, zdobywca nagrody Osobowość Roku 2015 w Ochronie Zdrowia w konkursie Sukces Roku.
Jakich rad udzieliłby ksiądz lekarzowi, który musi szczerze rozmawiać ze śmiertelnie chorym pacjentem, albo dziennikarzowi, który chciałby otwarcie i rzeczowo porozmawiać z chorym na raka?
– Zarówno w wypadku lekarza, jak i dziennikarza najważniejsze jest zachowywanie się taktownie podczas rozmowy i obserwowanie reakcji rozmówcy. Jeśli chodzi o lekarza, konieczne jest stwierdzenie, na ile chory logicznie myśli. To podstawa. Zadając najprostsze pytania, można określić, na ile jest on zorientowany w czasie i miejscu. Na przykład: jak ma pan na imię, jak się pan nazywa, gdzie się znajdujemy albo jaki jest dzień, miesiąc i rok? Jeżeli pacjent odpowiada „grudzień”, możemy dopytywać: a grudzień to bardziej wiosna, lato czy zima? Jeżeli podejrzewamy, że te z pozoru banalne pytania mogą naszego rozmówcę onieśmielić, należy mu subtelnie wytłumaczyć, po co to robimy. Powiedzmy: „Pytania, które teraz zadam, mogą wydać się dziwne, ale proszę spokojnie na nie odpowiedzieć”. Przede wszystkim, jeżeli mamy zamiar przekazać trudne wiadomości i rozmawiać na niełatwe tematy, musimy wiedzieć, na ile pacjent wie, w jakim znalazł się położeniu. Wtedy dopiero możliwa jest szczera rozmowa i ewentualne przekazywanie informacji o chorobie lub jej postępie. Wiem o tym z własnego doświadczenia – jako osoba rozmawiająca z chorymi, a także jako pacjent, z którym rozmawiano o chorobach, bo prowadzę hospicjum i tego typu działania stanowią większą część mojego profesjonalnego bycia jego szefem. W wypadku dziennikarza czasami niezbędne jest uprzedzenie, że pytanie, które padnie za chwilę, jest osobiste lub wprost będzie dotyczyło choroby. Podkreślę jeszcze raz: trzeba bacznie obserwować reakcję osoby, z którą się rozmawia.
Przepraszam zatem, ale zapytam wprost o coś, co powszechnie uznawane jest za krępujące – jak było w księdza wypadku, w jakich okolicznościach ksiądz dowiedział się o swojej chorobie?
– W taki sposób, w jaki żaden chory nie powinien się dowiedzieć. Z wyniku badania rezonansem. Było to w czerwcu 2012 r. Wtedy byłem już po 10 latach pracy w puckim hospi cjum, którym zarządzam i opiekuję się ciężko chorymi. Zdawałem sobie sprawę, co wiąże się z taką diagnozą, a dodatkowo miałem za sobą pierwszy nowotwór [ksiądz był chory na nowotwór nerki – przypomina redakcja]. Z dokumentu dowiedziałem się, że prawdopodobnie mam glejaka czwartego stopnia. Nie było dla mnie tajemnicą, że to rozpoznanie oznacza, że z moim organizmem jest źle. Pamiętam, że mimo moich doświadczeń i wiedzy po otrzymaniu wyników ugięły się pode mną nogi, a wsiadając do samochodu, myślałem, że to ostatni raz, kiedy poprowadzę auto. Miałem mętlik w głowie. Czułem się, jakbym zjechał samochodem z autostrady w głęboki piach. Zadzwoniłem do mojej lekarki, która wysłała mnie na badanie głowy. Był piątek. Przez telefon powiedziała, że konieczne jest, abym został na weekend w szpitalu. Wzbraniałem się. Upierałem. Twierdziłem, że mam przez weekend dużo pracy. Pytałem, czy może wystarczy w niedzielę wieczorem lub poniedziałek rano. Myślałem: „Przecież w weekend i tak państwo nic nie będziecie robić”. Doktor była stanowcza: „Gdyby ksiądz złamał nogę, z planów też by nic nie wyszło. Te prawie trzy doby pozwolą nam przygotować księdza do operacji”. We wtorek lub w środę miałem pierwszą operację. Czułem się po niej źle. A to był dopiero początek.
Kiedy po raz pierwszy rozmawiał ksiądz z lekarzem na temat diagnozy? I po raz kolejny przeproszę za pytanie: jakie były rokowania?
– W szpitalu, gdzie byłem operowany. Jakie były rokowania? Fatalne. W ośrodku, gdzie mnie operowano, powiedziano mi, że pozostało mi pół roku życia. Każdy kolejny miesiąc życia w chorobie miał być cudem. W grudniu minęły 43 cudowne miesiące. Ja to nazywam cudem pełzającym.
Czy księdzu jako osobie wierzącej łatwiej jest się zmagać z chorobą niż niewierzącym i wierzyć w cud?
– To nie ma znaczenia.
A wiara nie powoduje, że nadzieja jest większa?
– Nadzieja na co?
Miałem na myśli nadzieję na coś, co może się wydawać ważne dla śmiertelnie chorych, czyli na długie życie albo wyzdrowienie.
– Mam w nosie długie życie albo wyzdrowienie. Dla mnie ważne jest życie wieczne. Mówię o tym otwarcie.
Jak lekarze reagują na pacjenta, dla którego najważniejsze jest życie wieczne, a nie doczesność?
– Zdaję sobie sprawę, że nie jestem typowym pacjentem. Jestem świadomy tego, co dzieje się z moim organizmem, i wiem, jakie są tego konsekwencje. Podam przykład: kiedyś rozmawiałem z młodą lekarką, która próbowała mi subtelnie wytłumaczyć, co się ze mną dzieje. Ja otwarcie mówiłem o swojej chorobie, o rokowaniu i o tym, że jestem pełzającym cudem. Pani była skonfundowana.
Nie powinno się generalizować, ale spróbujmy ocenić polskich pracowników służby zdrowia w kontakcie z pacjentem chorym na raka.
– Polscy specjaliści poziomem wiedzy nie odstają od zachodnich, jednak pod względem kultury medycznej nieraz są za nimi daleko w tyle. Mówiąc o brakach w kulturze medycznej, mam na myśli sytuację, w której lekarz lub pielęgniarka nie przedstawia się choremu albo personel wchodzi do sali… nie pukając do drzwi. Chodzi także o sposób rozmowy, odzywki – które są coraz rzadsze, ale nadal występują: „wstajemy, robimy i rozbieramy się”. Słysząc coś takiego, mówię: „Ale kto? Ja czy pani? Bo jeśli się rozbieramy, to pani zaczyna”.
Co oni na to?
– Są zdziwieni. Dla niektórych to niestety jest norma szpitalna. Bulwersujące jest również to, że personel nie wyjaśnia procedur medycznych. Przykład: wchodzi do sali osoba, która nie zapukała, i stawia na szafce obok łóżka kieliszek z lekami, mówiąc: „zażyjmy to”. Takie coś nie powinno się zdarzyć. Konieczna jest kultura medyczna, o której wspominałem, a także wyjaśnianie, czemu służą poszczególne zabiegi czy procedury.
Ksiądz stara się podnosić kulturę medyczną?
– Tak. To dlatego prowadzimy Areopagi Etyczne, podczas których uczymy, jak w sposób komunikatywny, czyli skuteczny, przekazywać w medycynie informacje o tym, co najtrudniejsze i najważniejsze. Warsztaty to okręt flagowy naszego hospicjum. Od 2008 r. co roku organizujemy je podczas wakacji wspólnie z aktorami i profesorami. Uczymy młodych lekarzy, jak poprawnie i etycznie przekazywać pacjentom niełatwe wiadomości. Bo przecież praktyka medyczna wskazuje, że dobre przekazywanie informacji ma olbrzymi wpływ na proces zdrowienia lub – w wypadku medycyny paliatywnej – na komfort odchodzenia. I z przykrością stwierdzam, że niekiedy dopiero na szóstym roku studiów młodzi lekarze pierwszy raz mają do czynienia z tym, jak rozmawiać ze śmiertelnie chorym. Organizuję warsztaty, żeby żaden pacjent nie poczuł się jak ja – trzymając się tematyki samochodowej – kiedy wydawało mi się, jakbym zjechał samochodem z autostrady w głęboki piach.
Wywiad opublikowano w „Menedżerze Zdrowia” 10/2015.