Roman Rogalski/Agencja Gazeta
Łanda krytykuje na Twitterze
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 13.09.2018
Tagi: | Krzysztof Łanda |
Były wiceminister jest aktywny na Twitterze – skrytykował uruchomiony przez NFZ informator o terminach leczenia słowami „Hahaha, nie mogę przestać się śmiać”. Niepochlebnie wypowiadał się o ambicji kierownictwa Ministerstwa Zdrowia i napisał, że value based healthcare to zasłona dymna. Spytaliśmy o te posty. Co na to Łanda? – Za chwilę NIK opublikuje raport o wyrobach medycznych. Prawdopodobnie będzie druzgocący dla resortu. Ale nie ma się co dziwić, jeśli rynkiem, który jest wart 10 mld zł, zajmują się jedna czy dwie osoby w urzędzie i to bez gruntownego przeszkolenia – mówi.
To, że w uruchomionym niedawno przez Narodowy Fundusz Zdrowia informatorze o terminach leczenia są nieaktualne daty, skomentował pan na Twitterze słowami „Hahaha, nie mogę przestać się śmiać”. Dlaczego?
– Zanim uruchomiono to narzędzie w nowej formule, przestrzegałem na Twitterze, że już po kilku dniach funkcjonowania może się okazać, że król jest nagi, że informacje zamieszczone na stronie są mijają się z rzeczywistością. NFZ nie wie, jak długie są naprawdę kolejki i upublicznia błędne, podrasowane dane. Niektórzy świadczeniodawcy przesyłają płatnikowi zafałszowane lub wybrakowane raporty dotyczące czasu oczekiwania, a nikt ze strony NFZ rzetelnie tego nie kontroluje.
Narodowy Fundusz Zdrowia sam prosił się o kłopoty. Dziennikarze „Faktu” postanowili zweryfikować wiarygodność nowego narzędzia. Zacytuję tekst: „I co się zmieniło po uruchomieniu informatora? Nic! Losowo wybraliśmy jedno badanie i wizyty u dwóch specjalistów. Jak pokazujemy, terminy ze strony i uzyskane telefonicznie w placówkach różnią się o miesiące, a nawet lata! To nabijanie pacjentów butelkę”. Z jednej strony, NFZ i Ministerstwo Zdrowia starają się pokazać, że kolejki są krótkie i coraz krótsze, a z drugiej, „puszczają” informator, który obnaża zakłamanie. Nazywam to „kolejkologią stosowaną”.
Sugerowałbym, zamiast tworzyć skomplikowane systemy sprawozdawczości, które mają pokazywać fikcyjne czasy oczekiwania, wdrożyć inną, prostą i wiarygodną metodę monitorowania. Na przykład taką, jaką stosuje WHC (Watch Health Care). Wystarczyłoby skontrolować 1000-1300 świadczeniodawców (jak robi ta fundacja), podać się za pacjenta i spytać o pierwszy wolny i realny termin, jaki dostaje chory. To by wystarczyło. Informator to propagadnowo-pijarowa kompromitacja. Ale nie ma się co dziwić, NFZ jest ogromną organizacją, a w takich firmach bywa, że lewa ręka nie wie, co robi prawa.
Krytykuje pan nie tylko informator. Był pan także aktywny na Twitterze podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy. Napisał pan między innymi, że premier powinien „zwiększyć ambitność” w Ministerstwie Zdrowia.
– Potwierdzam. Był to komentarz do wypowiedzi ministra Gadomskiego, który użył słowa „ambitność” w kontekście założeń przyjętych w resorcie dla opieki onkologicznej. Doprecyzuję – w Ministerstwie Zdrowia niewiele się dzieje, w porównaniu do pierwszych siedmiu miesięcy po wyborach.
Jeden z postów skomentował pan z kolei słowami „Koszyk, głupcze".
– To parafraza „zdrowotna” powiedzenia prezydenta Billa Clintona "Economy stupid"! Najważniejszy w systemie ochrony zdrowia jest „koszyk”. Jeśli chodzi o części lekowe, koszyk jest dobrze określony za pomocą technologii medycznych, gorzej, jeśli chodzi o części nielekowe. Te leżą odłogiem. Obecnie w ministerstwie ruchy są pozorowane albo dotyczące spraw trzeciej lub czwartej kategorii ważności. Z jednej strony, z tego to wiem, pracownicy Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji wykonują inne zadania, niż te, którymi powinni się zajmować w ramach taryfikacji. Z drugiej strony, przygotowane przez nich materiały na rzecz kolejnych zmian taryf, którymi mógłby się zająć minister, leżą od wielu miesięcy w resortowych szufladach. Powiem wprost: koszyk leży, taryfikacja leży, wyroby medyczne leżą. Za chwilę opublikowany zostanie raport Najwyższej Izby Kontroli dotyczący wyrobów medycznych. Najprawdopodobniej będzie druzgocący dla Ministerstwa Zdrowia. Ale nie ma się, co dziwić, jeśli rynkiem, który jest wart 10 mld zł, zajmują się jedna czy dwie osoby w urzędzie i to bez gruntownego przeszkolenia.
Kolejny komentarz to „Value based healthcare to modny frazes, element zasłony dymnej mającej odwrócić uwagę od naprawdę ważnych problemów w ochronie zdrowia”.
– Tak, to frazes, który jest powtarzany bez racjonalnej oceny, kiedy możemy osiągnąć value based healthcare, czyli płacić za efekty. To typowy zabieg propagandowy, pozbawiony racjonalnych podstaw. Mówi się o celach odległych, a nie realizuje czegoś, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, czegoś, co jest blisko i jest warunkiem sine qua non dalszych zmian. Żeby myśleć o value based healthcare, należy dysponować wysokiej jakości rejestrami. Żeby zaś je przygotować, konieczne jest odblokowanie zapisów ustawowych wprowadzonych za ministra Arłukowicza, z której wynika, że rejestry mogą powstawać tylko na postawie rozporządzenia ministra zdrowia. Jeśli to odblokujemy, to trzeba wprowadzić Good Registry Practice, czyli zasady prowadzenia dobrych rejestrów. Po co mówić o value based healthcare, skoro nie mamy nawet zrębu ogólnopolskiej informatyzacji w opiece zdrowotnej ani rejestru usług medycznych? Po co mówić o odległych w czasie sprawach, skoro – wracając do pierwszego pytania – nie potrafimy przedstawić rzetelnej informacji o tym, ile pacjenci naprawdę muszą czekać w kolejkach?
– Zanim uruchomiono to narzędzie w nowej formule, przestrzegałem na Twitterze, że już po kilku dniach funkcjonowania może się okazać, że król jest nagi, że informacje zamieszczone na stronie są mijają się z rzeczywistością. NFZ nie wie, jak długie są naprawdę kolejki i upublicznia błędne, podrasowane dane. Niektórzy świadczeniodawcy przesyłają płatnikowi zafałszowane lub wybrakowane raporty dotyczące czasu oczekiwania, a nikt ze strony NFZ rzetelnie tego nie kontroluje.
Narodowy Fundusz Zdrowia sam prosił się o kłopoty. Dziennikarze „Faktu” postanowili zweryfikować wiarygodność nowego narzędzia. Zacytuję tekst: „I co się zmieniło po uruchomieniu informatora? Nic! Losowo wybraliśmy jedno badanie i wizyty u dwóch specjalistów. Jak pokazujemy, terminy ze strony i uzyskane telefonicznie w placówkach różnią się o miesiące, a nawet lata! To nabijanie pacjentów butelkę”. Z jednej strony, NFZ i Ministerstwo Zdrowia starają się pokazać, że kolejki są krótkie i coraz krótsze, a z drugiej, „puszczają” informator, który obnaża zakłamanie. Nazywam to „kolejkologią stosowaną”.
Sugerowałbym, zamiast tworzyć skomplikowane systemy sprawozdawczości, które mają pokazywać fikcyjne czasy oczekiwania, wdrożyć inną, prostą i wiarygodną metodę monitorowania. Na przykład taką, jaką stosuje WHC (Watch Health Care). Wystarczyłoby skontrolować 1000-1300 świadczeniodawców (jak robi ta fundacja), podać się za pacjenta i spytać o pierwszy wolny i realny termin, jaki dostaje chory. To by wystarczyło. Informator to propagadnowo-pijarowa kompromitacja. Ale nie ma się co dziwić, NFZ jest ogromną organizacją, a w takich firmach bywa, że lewa ręka nie wie, co robi prawa.
Krytykuje pan nie tylko informator. Był pan także aktywny na Twitterze podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy. Napisał pan między innymi, że premier powinien „zwiększyć ambitność” w Ministerstwie Zdrowia.
– Potwierdzam. Był to komentarz do wypowiedzi ministra Gadomskiego, który użył słowa „ambitność” w kontekście założeń przyjętych w resorcie dla opieki onkologicznej. Doprecyzuję – w Ministerstwie Zdrowia niewiele się dzieje, w porównaniu do pierwszych siedmiu miesięcy po wyborach.
Jeden z postów skomentował pan z kolei słowami „Koszyk, głupcze".
– To parafraza „zdrowotna” powiedzenia prezydenta Billa Clintona "Economy stupid"! Najważniejszy w systemie ochrony zdrowia jest „koszyk”. Jeśli chodzi o części lekowe, koszyk jest dobrze określony za pomocą technologii medycznych, gorzej, jeśli chodzi o części nielekowe. Te leżą odłogiem. Obecnie w ministerstwie ruchy są pozorowane albo dotyczące spraw trzeciej lub czwartej kategorii ważności. Z jednej strony, z tego to wiem, pracownicy Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji wykonują inne zadania, niż te, którymi powinni się zajmować w ramach taryfikacji. Z drugiej strony, przygotowane przez nich materiały na rzecz kolejnych zmian taryf, którymi mógłby się zająć minister, leżą od wielu miesięcy w resortowych szufladach. Powiem wprost: koszyk leży, taryfikacja leży, wyroby medyczne leżą. Za chwilę opublikowany zostanie raport Najwyższej Izby Kontroli dotyczący wyrobów medycznych. Najprawdopodobniej będzie druzgocący dla Ministerstwa Zdrowia. Ale nie ma się, co dziwić, jeśli rynkiem, który jest wart 10 mld zł, zajmują się jedna czy dwie osoby w urzędzie i to bez gruntownego przeszkolenia.
Kolejny komentarz to „Value based healthcare to modny frazes, element zasłony dymnej mającej odwrócić uwagę od naprawdę ważnych problemów w ochronie zdrowia”.
– Tak, to frazes, który jest powtarzany bez racjonalnej oceny, kiedy możemy osiągnąć value based healthcare, czyli płacić za efekty. To typowy zabieg propagandowy, pozbawiony racjonalnych podstaw. Mówi się o celach odległych, a nie realizuje czegoś, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności, czegoś, co jest blisko i jest warunkiem sine qua non dalszych zmian. Żeby myśleć o value based healthcare, należy dysponować wysokiej jakości rejestrami. Żeby zaś je przygotować, konieczne jest odblokowanie zapisów ustawowych wprowadzonych za ministra Arłukowicza, z której wynika, że rejestry mogą powstawać tylko na postawie rozporządzenia ministra zdrowia. Jeśli to odblokujemy, to trzeba wprowadzić Good Registry Practice, czyli zasady prowadzenia dobrych rejestrów. Po co mówić o value based healthcare, skoro nie mamy nawet zrębu ogólnopolskiej informatyzacji w opiece zdrowotnej ani rejestru usług medycznych? Po co mówić o odległych w czasie sprawach, skoro – wracając do pierwszego pytania – nie potrafimy przedstawić rzetelnej informacji o tym, ile pacjenci naprawdę muszą czekać w kolejkach?