Archiwum prywatne
Wprowadzenie systemu no fault? Jestem umiarkowanym pesymistą
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 29.06.2022
Źródło: Mariusz Jędrzejczak
Publikujemy kolejny ekspercki komentarz o ewentualnym wprowadzeniu systemu no fault – tym razem dr. Mariusza Jędrzejczaka, byłego dyrektora Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu. Ekspert dzieli się swoimi wątpliwościami na temat proponowanego rozwiązania.
Komentarz dr. Mariusza Jędrzejczaka, byłego dyrektora Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu:
Nowy prezes Naczelnej Rady Lekarskiej jako główne zadanie swojej rozpoczynającej się kadencji ogłosił doprowadzenie do wdrożenia w naszym systemie ochrony zdrowia zasady no fault w odniesieniu do niezawinionych błędów lekarskich. Zadanie tyle ambitne, co trudne. Kwestia odpowiedzialności medyków za błędy co jakiś czas wraca do publicznego dyskursu na temat funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej w naszym kraju. Skoro i dziś dyskutuje się o sprawie, pozwolę sobie zgłosić w tej sprawie kilka uwag – jako nie lekarz wprawdzie, ale wieloletni dyrektor dużego wojewódzkiego szpitala i długoletni funkcjonariusz systemu w ogóle.
Co oczywiste, najbardziej przekonani są do tego rozwiązania sami lekarze i personel medyczny. Najczęściej przytaczanym argumentem „za” jest przekonywanie decydentów i pacjentów, że zniesienie odpowiedzialności karnej personelu medycznego, podnosząc bezpieczeństwo jego pracy, przyczyni się jednocześnie do lepszej efektywności i sprawności funkcjonowania systemu. Choćby przez fakt większej skłonności lekarzy i pielęgniarek do podejmowania większego, koniecznego ryzyka przy udzielaniu chorym pomocy, możliwości spokojnej analizy zaistniałych przypadków ewentualnych błędów itp. W konsekwencji uwolnienie personelu od ciężaru odpowiedzialności karnej poprawi wydolność systemu i obróci się na korzyść pacjentów.
Jakie są moje wątpliwości, nie kwestionując bezwzględnie przytoczonych wyżej argumentów? Wyjaśnię.
Po pierwsze – nie znamy prawdziwej skali zjawiska, tzn. faktycznej liczby błędów, zaniechań i ich ewentualnych skutków. Jak dotąd ani dyrekcje szpitali, ani lekarze nie byli szczególnie zainteresowani w upublicznianiu takich informacji. Pośrednio o skali problemu można wnioskować ze sprawozdań Rzecznika Praw Pacjenta lub danych sądowych. Pod koniec ubiegłego roku CMJ w Krakowie i Zrzeszenie Szpitali Akredytowanych wydały raport, stworzony na podstawie badań ankietowych personelu medycznego pod tytułem „Badanie kultury bezpieczeństwa w polskich szpitalach” – 68 proc. ankietowanych uważało, że sytuacja bezpieczeństwa pacjentów na ich oddziałach jest bardzo dobra, a 29 proc., że wręcz doskonała. Tylko 3 proc. dostrzegło jakieś niedociągnięcia. To opinie personelu medycznego. Nie znamy opinii pacjentów, bo ci nie brali udziału w badaniu. Jednocześnie, w innym miejscu, ci sami ankietowani – 42 proc. wskazań – podkreślają, że nie są w praktyce raportowane i rozpatrywane sytuacje, gdy niepożądane zdarzenie (błąd) wystąpiło i zostało skorygowane, zanim jego negatywne skutki dotknęły pacjenta. Można powiedzieć, że to znacząca niekonsekwencja i – w moim przekonaniu – jednak dowód na to, że nie do końca wiemy, z czym się mierzymy.
Po drugie – musi się pojawić, przynajmniej u części odbiorców, pytanie, dlaczego akurat medycy mieliby uzyskać ten dość wyjątkowy status prawny i ochronę osobistych interesów w wykonywanej pracy? Są zawody, których wykonywanie – np. kierowcy transportu publicznego, kontrolerzy lotów itp. – wiąże się z odpowiedzialnością za zdrowie i życie wielu ludzi jednocześnie. Czy nie rodzi się tu pewna wątpliwość? Tym bardziej że idea rozwiązania, przewidując konieczną analizę i ocenę procedur, zakłada, że dokonywać jej będą również sami zainteresowani. To logiczne, powinno się umieć wyciągać wnioski, ale sytuacja ta musi prowadzić do konstatacji, że oceniać się będą sami zainteresowani.
Po trzecie – konieczne będzie w miarę precyzyjne wycenienie strat wynikłych z konkretnych niepożądanych zdarzeń medycznych. Sporządzenie taryfikatora. Nie mamy w tej sprawie szczególnie pozytywnych doświadczeń. Ścieżki wytycza orzecznictwo sądowe, zasądzając od jakiegoś czasu coraz wyższe odszkodowania. Jak wycenić np. utratę ręki u osoby w pełni sił zawodowych, której ta dysfunkcja nie daje możliwości kontynuowania pracy zarobkowej i utrzymywania rodziny, a jak u kogoś w wieku podeszłym, kto nie pracuje. Od takich decyzji powinny być sądy.
Po czwarte – skoro odszkodowania poszkodowanym miałyby być wypłacane niejako „automatycznie”, jak rozumiem z polis ubezpieczeniowych placówek, to zakładam, że jest pełna świadomość, iż koszty ubezpieczenia, a więc funkcjonowania placówek, muszą wzrosnąć. Choćby z tego powodu, że jeśli sprawcą niepożądanego zdarzenia będzie lekarz zatrudniony na umowę o pracę, to pracodawca, oczywiście o ile będzie tego chciał, może mieć w stosunku do niego regres finansowy tylko do wysokości trzykrotności miesięcznych poborów. Inaczej wygląda sytuacja z lekarzami kontraktowymi, w ich przypadku nie ma takich ograniczeń. Może to jednak prowadzić do zabezpieczania się tej grupy specjalistów poprzez wyższe kwoty ubezpieczenia, zatem płacenie wyższych składek. Ten dodatkowy koszt swojej pracy bez trudu pokryją, negocjując wyższe stawki wynagrodzeń. Per saldo wzrosną koszty funkcjonowania placówek.
Po piąte – w końcu nie wiemy, co na to pacjenci. Biorąc pod uwagę historyczne już doświadczenia z komisjami odszkodowawczymi przy urzędach wojewódzkich i generalny brak zaufania do zmian w systemie, można sądzić, że trudno będzie ich przekonać do takiej zmiany, a w każdym razie nie szybko. Tym bardziej że Ministerstwo Sprawiedliwości zgłosiło właśnie zastrzeżenia konstytucyjne do tego rozwiązania. Osobiście uważam, że każdy poszkodowany powinien mieć wybór odnośnie do sposobu postępowania w konkretnej sytuacji, w tym oczywiście prawo do postępowania sądowego.
Konkludując – przywołałem tylko kilka wątpliwości, jakie związane są z ewentualną praktyczną aplikacją zasady no fault. Jeśli chodzi o możliwość jej wprowadzenia, jestem umiarkowanym pesymistą.
Przeczytaj także: „Kompromis w sprawie no fault”, „System no fault niezgodny z konstytucją”, „Co były minister zdrowia sądzi o systemie no fault?”, „System no fault trudny politycznie”, „Spór między ministrami”, „Unikajmy błędów, a nie szukajmy winnych” i „System no fault fundamentem”.
Nowy prezes Naczelnej Rady Lekarskiej jako główne zadanie swojej rozpoczynającej się kadencji ogłosił doprowadzenie do wdrożenia w naszym systemie ochrony zdrowia zasady no fault w odniesieniu do niezawinionych błędów lekarskich. Zadanie tyle ambitne, co trudne. Kwestia odpowiedzialności medyków za błędy co jakiś czas wraca do publicznego dyskursu na temat funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej w naszym kraju. Skoro i dziś dyskutuje się o sprawie, pozwolę sobie zgłosić w tej sprawie kilka uwag – jako nie lekarz wprawdzie, ale wieloletni dyrektor dużego wojewódzkiego szpitala i długoletni funkcjonariusz systemu w ogóle.
Co oczywiste, najbardziej przekonani są do tego rozwiązania sami lekarze i personel medyczny. Najczęściej przytaczanym argumentem „za” jest przekonywanie decydentów i pacjentów, że zniesienie odpowiedzialności karnej personelu medycznego, podnosząc bezpieczeństwo jego pracy, przyczyni się jednocześnie do lepszej efektywności i sprawności funkcjonowania systemu. Choćby przez fakt większej skłonności lekarzy i pielęgniarek do podejmowania większego, koniecznego ryzyka przy udzielaniu chorym pomocy, możliwości spokojnej analizy zaistniałych przypadków ewentualnych błędów itp. W konsekwencji uwolnienie personelu od ciężaru odpowiedzialności karnej poprawi wydolność systemu i obróci się na korzyść pacjentów.
Jakie są moje wątpliwości, nie kwestionując bezwzględnie przytoczonych wyżej argumentów? Wyjaśnię.
Po pierwsze – nie znamy prawdziwej skali zjawiska, tzn. faktycznej liczby błędów, zaniechań i ich ewentualnych skutków. Jak dotąd ani dyrekcje szpitali, ani lekarze nie byli szczególnie zainteresowani w upublicznianiu takich informacji. Pośrednio o skali problemu można wnioskować ze sprawozdań Rzecznika Praw Pacjenta lub danych sądowych. Pod koniec ubiegłego roku CMJ w Krakowie i Zrzeszenie Szpitali Akredytowanych wydały raport, stworzony na podstawie badań ankietowych personelu medycznego pod tytułem „Badanie kultury bezpieczeństwa w polskich szpitalach” – 68 proc. ankietowanych uważało, że sytuacja bezpieczeństwa pacjentów na ich oddziałach jest bardzo dobra, a 29 proc., że wręcz doskonała. Tylko 3 proc. dostrzegło jakieś niedociągnięcia. To opinie personelu medycznego. Nie znamy opinii pacjentów, bo ci nie brali udziału w badaniu. Jednocześnie, w innym miejscu, ci sami ankietowani – 42 proc. wskazań – podkreślają, że nie są w praktyce raportowane i rozpatrywane sytuacje, gdy niepożądane zdarzenie (błąd) wystąpiło i zostało skorygowane, zanim jego negatywne skutki dotknęły pacjenta. Można powiedzieć, że to znacząca niekonsekwencja i – w moim przekonaniu – jednak dowód na to, że nie do końca wiemy, z czym się mierzymy.
Po drugie – musi się pojawić, przynajmniej u części odbiorców, pytanie, dlaczego akurat medycy mieliby uzyskać ten dość wyjątkowy status prawny i ochronę osobistych interesów w wykonywanej pracy? Są zawody, których wykonywanie – np. kierowcy transportu publicznego, kontrolerzy lotów itp. – wiąże się z odpowiedzialnością za zdrowie i życie wielu ludzi jednocześnie. Czy nie rodzi się tu pewna wątpliwość? Tym bardziej że idea rozwiązania, przewidując konieczną analizę i ocenę procedur, zakłada, że dokonywać jej będą również sami zainteresowani. To logiczne, powinno się umieć wyciągać wnioski, ale sytuacja ta musi prowadzić do konstatacji, że oceniać się będą sami zainteresowani.
Po trzecie – konieczne będzie w miarę precyzyjne wycenienie strat wynikłych z konkretnych niepożądanych zdarzeń medycznych. Sporządzenie taryfikatora. Nie mamy w tej sprawie szczególnie pozytywnych doświadczeń. Ścieżki wytycza orzecznictwo sądowe, zasądzając od jakiegoś czasu coraz wyższe odszkodowania. Jak wycenić np. utratę ręki u osoby w pełni sił zawodowych, której ta dysfunkcja nie daje możliwości kontynuowania pracy zarobkowej i utrzymywania rodziny, a jak u kogoś w wieku podeszłym, kto nie pracuje. Od takich decyzji powinny być sądy.
Po czwarte – skoro odszkodowania poszkodowanym miałyby być wypłacane niejako „automatycznie”, jak rozumiem z polis ubezpieczeniowych placówek, to zakładam, że jest pełna świadomość, iż koszty ubezpieczenia, a więc funkcjonowania placówek, muszą wzrosnąć. Choćby z tego powodu, że jeśli sprawcą niepożądanego zdarzenia będzie lekarz zatrudniony na umowę o pracę, to pracodawca, oczywiście o ile będzie tego chciał, może mieć w stosunku do niego regres finansowy tylko do wysokości trzykrotności miesięcznych poborów. Inaczej wygląda sytuacja z lekarzami kontraktowymi, w ich przypadku nie ma takich ograniczeń. Może to jednak prowadzić do zabezpieczania się tej grupy specjalistów poprzez wyższe kwoty ubezpieczenia, zatem płacenie wyższych składek. Ten dodatkowy koszt swojej pracy bez trudu pokryją, negocjując wyższe stawki wynagrodzeń. Per saldo wzrosną koszty funkcjonowania placówek.
Po piąte – w końcu nie wiemy, co na to pacjenci. Biorąc pod uwagę historyczne już doświadczenia z komisjami odszkodowawczymi przy urzędach wojewódzkich i generalny brak zaufania do zmian w systemie, można sądzić, że trudno będzie ich przekonać do takiej zmiany, a w każdym razie nie szybko. Tym bardziej że Ministerstwo Sprawiedliwości zgłosiło właśnie zastrzeżenia konstytucyjne do tego rozwiązania. Osobiście uważam, że każdy poszkodowany powinien mieć wybór odnośnie do sposobu postępowania w konkretnej sytuacji, w tym oczywiście prawo do postępowania sądowego.
Konkludując – przywołałem tylko kilka wątpliwości, jakie związane są z ewentualną praktyczną aplikacją zasady no fault. Jeśli chodzi o możliwość jej wprowadzenia, jestem umiarkowanym pesymistą.
Przeczytaj także: „Kompromis w sprawie no fault”, „System no fault niezgodny z konstytucją”, „Co były minister zdrowia sądzi o systemie no fault?”, „System no fault trudny politycznie”, „Spór między ministrami”, „Unikajmy błędów, a nie szukajmy winnych” i „System no fault fundamentem”.