Archiwum
Sprawiedliwy dostęp czy sprawiedliwa reglamentacja
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 10.03.2023
Źródło: Miesięcznik Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls”/Maria Libura
– Czy będziemy domagać się, by Narodowy Fundusz Zdrowia stał na straży powszechnej dostępności pomocy medycznej, czy usatysfakcjonuje nas jego rola strażnika kolejek? Czy sprawiedliwość i równość w systemie publicznym będziemy mierzyć uzyskaniem przez każdego potrzebującego pomocy na czas, czy głównie „uszczelnianiem” systemu rejestracji oraz tropieniem błędów? – pyta Maria Libura, pisząc o zamieszaniu wokół Mamy Ginekolog.
Komentarz Marii Libury, kierownik Zakładu Dydaktyki i Symulacji Medycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, ekspertki Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Komunikacji Medycznej i członka Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Pacjenta:
Influencerka, znana jako Mama Ginekolog, do listy swoich ekscentrycznych osiągnięć dopisać może wypromowanie na Pudelku Narodowego Funduszu Zdrowia. Tweet, w którym NFZ żąda wyjaśnień od Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego w związku z relacją pracownicy centrum w mediach społecznościowych, zdobył zasięg nieporównywalnie większy niż zwykłe przekazy dotyczące profilaktyki, walki z rakiem czy edukacji zdrowotnej. Oburzenie na lekarkę, która bez cienia zażenowania zrobiła instastory z przyjmowania znajomych i rodziny w poradni przy szpitalu, rozlało się po całym polskim internecie i przebiło do ogólnokrajowych telewizji.
Warto wykorzystać ten fenomen, by poruszyć kilka bardzo poważnych kwestii z zakresu dostępności pomocy medycznej dla pacjentów w naszym kraju i zadać sobie pytanie, co w tym wszystkim powinno stać się przedmiotem krytyki, a w konsekwencji – radykalnej zmiany. W całej tej historii nie chodzi przecież o konkretną osobę, ale o powszechne zjawisko niedostatecznej dostępności opieki medycznej.
Zacznijmy od tego, że kapitał społeczny ma ogromne znaczenie dla utrzymania zdrowia i szans leczenia. Znajomy medyk też jest częścią „pakietu” dla klasy średniej, o czym od dawna mówi prof. Jarosław Flis. Nie tylko w Polsce ubożsi, gorzej wykształceni, mieszkający w niewielkich ośrodkach mają w wyścigu o zdrowie mniejsze szanse niż ludzie bardziej zasobni, absolwenci szkół wyższych, mieszkańcy metropolii. Przynależność do klasy społecznej ma bowiem kapitalne znaczenie na wielu poziomach: świadomości zdrowotnej, zdolności poruszania się w złożonym systemie ochrony zdrowia, rozumienia praw pacjenta i zdolności ich egzekwowania. Wykorzystanie takiej przewagi nie musi mieć charakteru nadużycia.
Po prostu, jeśli znamy kogoś, kto nam wytłumaczy, gdzie najlepiej się zwrócić o pomoc i jak to zrobić, zyskujemy przewagę w walce o przeciągnięcie na swoją stronę krótkiej kołdry słabo dostępnych świadczeń.
Reakcją na te rażące nierówności powinno być stworzenie sprawnego publicznego systemu ochrony zdrowia. Powstanie nowoczesnych systemów powszechnego zabezpieczenia zdrowotnego wynikało właśnie z idei „uwolnienia ludzi od strachu, że opiekę medyczną może im zagwarantować jedynie majątek lub odpowiednie dochody” – jak to ujął dr Mark Porter, przewodniczący rady British Medical Association. Niestety, polski system publiczny jest szczególnie niekorzystny dla najmniej uprzywilejowanych. Zorganizowany źle i nieprzejrzysty, premiuje przeskakujących miejsca w kolejkach dzięki wizytom w prywatnych gabinetach. Najmniej zaradnych skazuje na wielomiesięczne, a nawet wieloletnie czekanie. Rodzice nastolatka z zaburzeniami zdrowia psychicznego, których nie stać na terapię, „czekać” będą na jego pierwszą próbę samobójczą, by w końcu uzyskać kontakt ze specjalistą. Co ma zrobić matka, słysząc, że dostanie się z dzieckiem do ortodonty w 2028 r., kiedy pewnie będzie już za późno na refundowany aparat? Białych plam w systemie publicznym przybywa, a rozwijający się system komercyjny wyjdzie na swoje, obsługując mniejszą populację za większe pieniądze.
Co gorsza, system publiczny nie potrafi dziś zapewnić jednolitego standardu świadczeń w różnych placówkach. Informacje o nieodległych wolnych terminach, wyszukane w „kolejkomacie”, czyli „Informatorze o terminach leczenia” NFZ, o ile nie okazują się błędem raportowania, w najbardziej deficytowych specjalizacjach odsyłają do tych lekarzy, których pacjenci starają się z różnych powodów unikać. Brak jasnych wytycznych, ścieżek pacjenta i koordynacji opieki – to podstawowe bolączki chorych, ale i przyczyna marnotrawstwa zasobów w publicznym systemie ochrony zdrowia. Dlatego niepokoi, że zamiast zapowiedzi poprawy dostępności słyszymy głównie o nowych instrumentach monitorowania kolejek. Centralna rejestracja sama z siebie niewiele zmieni w życiu pacjentów najbardziej wykluczonych (szczególnie cyfrowo i komunikacyjnie), którym trudno „upolować” atrakcyjny wolny termin, a jeszcze trudniej dojechać na konsultację do placówki oddalonej od ich miejsca zamieszkania. Kolejny raz skupiamy się na rozwiązaniach dla... mobilnych i świetnie zorganizowanych, a nie dla tych, którzy z racji problemów z poruszaniem się czy przetwarzaniem informacji potrzebują wsparcia. Monitorowanie tego, co dzieje się w systemie, jest ważne, ale jeszcze ważniejsze, by pozyskanie wiedzy przyczyniało się do podejmowania właściwych decyzji. Nie wystarczy nadzorować i karać, trzeba tak przemodelować system, by przestał być torem przeszkód dla pacjentów.
Na koniec trzeba odnotować, że sprawa Mamy Ginekolog stanowi też przykład nieznajomości perspektywy zwykłego człowieka przez przedstawiciela elity. Można odnieść wrażenie, że lekarka uznaje swój przywilej za stan naturalny, a nawet pożądany. To zresztą chyba wzbudziło największe emocje u odbiorców, gdyż jej opowieść jest trochę jak historia doktora Judyma à rebours – prowadzi z sukcesem biznes, a w czasie wolnym korzysta z publicznego sprzętu, by pielęgnować sieć środowiskowych relacji. Tą sprawą niewątpliwie powinny zająć się odpowiednie organy samorządu zawodowego. Jej argument, że „skracała kolejki kosztem prywatnego czasu”, łatwiej byłoby przyjąć, gdyby po pracy przyjmowała kobiety w kryzysie bezdomności. Wielu lekarzy tak zresztą robi z poczucia obowiązku zawodowego, dopisując do listy przyjęć niekoniecznie znanych sobie pacjentów. Awantura dotycząca przyjmowania dodatkowych chorych to miecz obosieczny, który także w nich uderza. Tym bardziej powinniśmy skoncentrować się na dostępności świadczeń, a nie na pieczołowitej kontroli ich reglamentacji. Wizyta u ginekologa nie może być w cywilizowanym kraju dobrem luksusowym, musi być łatwym w realizacji prawem każdej kobiety. Kiedy więc NFZ zapowiada kontrolę poradni na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, opinia publiczna powinna sobie zadać pytanie, czy ta interwencja trafia w sedno problemu. Cóż bowiem po tym działaniu mieszkance jednej z gmin Podlasia, w których według raportu NIK nie ma ani jednej poradni ginekologicznej? Uspokajanie emocji nie zaspokoi potrzeb zdrowotnych.
Tekst opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 3/2023.
Influencerka, znana jako Mama Ginekolog, do listy swoich ekscentrycznych osiągnięć dopisać może wypromowanie na Pudelku Narodowego Funduszu Zdrowia. Tweet, w którym NFZ żąda wyjaśnień od Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego w związku z relacją pracownicy centrum w mediach społecznościowych, zdobył zasięg nieporównywalnie większy niż zwykłe przekazy dotyczące profilaktyki, walki z rakiem czy edukacji zdrowotnej. Oburzenie na lekarkę, która bez cienia zażenowania zrobiła instastory z przyjmowania znajomych i rodziny w poradni przy szpitalu, rozlało się po całym polskim internecie i przebiło do ogólnokrajowych telewizji.
Warto wykorzystać ten fenomen, by poruszyć kilka bardzo poważnych kwestii z zakresu dostępności pomocy medycznej dla pacjentów w naszym kraju i zadać sobie pytanie, co w tym wszystkim powinno stać się przedmiotem krytyki, a w konsekwencji – radykalnej zmiany. W całej tej historii nie chodzi przecież o konkretną osobę, ale o powszechne zjawisko niedostatecznej dostępności opieki medycznej.
Zacznijmy od tego, że kapitał społeczny ma ogromne znaczenie dla utrzymania zdrowia i szans leczenia. Znajomy medyk też jest częścią „pakietu” dla klasy średniej, o czym od dawna mówi prof. Jarosław Flis. Nie tylko w Polsce ubożsi, gorzej wykształceni, mieszkający w niewielkich ośrodkach mają w wyścigu o zdrowie mniejsze szanse niż ludzie bardziej zasobni, absolwenci szkół wyższych, mieszkańcy metropolii. Przynależność do klasy społecznej ma bowiem kapitalne znaczenie na wielu poziomach: świadomości zdrowotnej, zdolności poruszania się w złożonym systemie ochrony zdrowia, rozumienia praw pacjenta i zdolności ich egzekwowania. Wykorzystanie takiej przewagi nie musi mieć charakteru nadużycia.
Po prostu, jeśli znamy kogoś, kto nam wytłumaczy, gdzie najlepiej się zwrócić o pomoc i jak to zrobić, zyskujemy przewagę w walce o przeciągnięcie na swoją stronę krótkiej kołdry słabo dostępnych świadczeń.
Reakcją na te rażące nierówności powinno być stworzenie sprawnego publicznego systemu ochrony zdrowia. Powstanie nowoczesnych systemów powszechnego zabezpieczenia zdrowotnego wynikało właśnie z idei „uwolnienia ludzi od strachu, że opiekę medyczną może im zagwarantować jedynie majątek lub odpowiednie dochody” – jak to ujął dr Mark Porter, przewodniczący rady British Medical Association. Niestety, polski system publiczny jest szczególnie niekorzystny dla najmniej uprzywilejowanych. Zorganizowany źle i nieprzejrzysty, premiuje przeskakujących miejsca w kolejkach dzięki wizytom w prywatnych gabinetach. Najmniej zaradnych skazuje na wielomiesięczne, a nawet wieloletnie czekanie. Rodzice nastolatka z zaburzeniami zdrowia psychicznego, których nie stać na terapię, „czekać” będą na jego pierwszą próbę samobójczą, by w końcu uzyskać kontakt ze specjalistą. Co ma zrobić matka, słysząc, że dostanie się z dzieckiem do ortodonty w 2028 r., kiedy pewnie będzie już za późno na refundowany aparat? Białych plam w systemie publicznym przybywa, a rozwijający się system komercyjny wyjdzie na swoje, obsługując mniejszą populację za większe pieniądze.
Co gorsza, system publiczny nie potrafi dziś zapewnić jednolitego standardu świadczeń w różnych placówkach. Informacje o nieodległych wolnych terminach, wyszukane w „kolejkomacie”, czyli „Informatorze o terminach leczenia” NFZ, o ile nie okazują się błędem raportowania, w najbardziej deficytowych specjalizacjach odsyłają do tych lekarzy, których pacjenci starają się z różnych powodów unikać. Brak jasnych wytycznych, ścieżek pacjenta i koordynacji opieki – to podstawowe bolączki chorych, ale i przyczyna marnotrawstwa zasobów w publicznym systemie ochrony zdrowia. Dlatego niepokoi, że zamiast zapowiedzi poprawy dostępności słyszymy głównie o nowych instrumentach monitorowania kolejek. Centralna rejestracja sama z siebie niewiele zmieni w życiu pacjentów najbardziej wykluczonych (szczególnie cyfrowo i komunikacyjnie), którym trudno „upolować” atrakcyjny wolny termin, a jeszcze trudniej dojechać na konsultację do placówki oddalonej od ich miejsca zamieszkania. Kolejny raz skupiamy się na rozwiązaniach dla... mobilnych i świetnie zorganizowanych, a nie dla tych, którzy z racji problemów z poruszaniem się czy przetwarzaniem informacji potrzebują wsparcia. Monitorowanie tego, co dzieje się w systemie, jest ważne, ale jeszcze ważniejsze, by pozyskanie wiedzy przyczyniało się do podejmowania właściwych decyzji. Nie wystarczy nadzorować i karać, trzeba tak przemodelować system, by przestał być torem przeszkód dla pacjentów.
Na koniec trzeba odnotować, że sprawa Mamy Ginekolog stanowi też przykład nieznajomości perspektywy zwykłego człowieka przez przedstawiciela elity. Można odnieść wrażenie, że lekarka uznaje swój przywilej za stan naturalny, a nawet pożądany. To zresztą chyba wzbudziło największe emocje u odbiorców, gdyż jej opowieść jest trochę jak historia doktora Judyma à rebours – prowadzi z sukcesem biznes, a w czasie wolnym korzysta z publicznego sprzętu, by pielęgnować sieć środowiskowych relacji. Tą sprawą niewątpliwie powinny zająć się odpowiednie organy samorządu zawodowego. Jej argument, że „skracała kolejki kosztem prywatnego czasu”, łatwiej byłoby przyjąć, gdyby po pracy przyjmowała kobiety w kryzysie bezdomności. Wielu lekarzy tak zresztą robi z poczucia obowiązku zawodowego, dopisując do listy przyjęć niekoniecznie znanych sobie pacjentów. Awantura dotycząca przyjmowania dodatkowych chorych to miecz obosieczny, który także w nich uderza. Tym bardziej powinniśmy skoncentrować się na dostępności świadczeń, a nie na pieczołowitej kontroli ich reglamentacji. Wizyta u ginekologa nie może być w cywilizowanym kraju dobrem luksusowym, musi być łatwym w realizacji prawem każdej kobiety. Kiedy więc NFZ zapowiada kontrolę poradni na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, opinia publiczna powinna sobie zadać pytanie, czy ta interwencja trafia w sedno problemu. Cóż bowiem po tym działaniu mieszkance jednej z gmin Podlasia, w których według raportu NIK nie ma ani jednej poradni ginekologicznej? Uspokajanie emocji nie zaspokoi potrzeb zdrowotnych.
Tekst opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 3/2023.