Leczenie z zachowaniem płodności: słabe ogniwo to partnerzy pacjentek
Autor: Bartłomiej Leśniewski
Data: 12.08.2013
Działy:
Varia
Aktualności
Onkologia ginekologiczna stara się podporządkować trendowi: w miarę możności leczyć zachowaniem płodności. Leczenie jest trudne, a często partnerzy poddawanych mu pacjentek stanowią jego słabe ogniwo. Rozmawiamy z profesorem Mariuszem Bidzińskim, kierownikiem Działu Klinicznego Ginekologii Świętokrzyskiego Centrum Onkologii.
-Dlaczego leczenie z zachowaniem płodności dopiero od niedawna, gdy wziąć pod uwagę historię onkologii, stało się celem medycznym?
-To wynika z wiedzy o charakterze nowotworów. Początkowo, bez wiedzy o ostatnich osiągnięciach, uznawano, że dla dobra pacjenta stosować należy najbardziej radykalne metody, by nie dopuścić do przerzutów, do wznowy. Z czasem, gdy dowiedzieliśmy się o nowotworach więcej – potrafimy ocenić, że niektóre przypadki nie muszą być leczone aż tak bardzo radykalnie, że można skutecznie i bezpiecznie stosować metody rokujące duże nadzieje na zachowanie płodności pacjentek.
-To procedura standardowa, powszechna?
-Nie. Proponujemy je pacjentkom do lat 35, myśleć można o takich do lat 40. I oczywiście tym pacjentkom, które wyraźnie sobie tego zażyczą, to przecież właśnie pacjentka decyduje o rodzaju terapii. Ale spotykam się z kobietami, które na przykład mają ustabilizowaną sytuację rodzinną, nie zależy im na tym by zachować możliwość posiadania pierwszego czy kolejnych dzieci w przyszłości. I decydują się na metody bardziej tradycyjne.
-Te nowe, z zachowaniem płodności, są bardziej ryzykowne?
-Stopień bezpieczeństwa i skuteczności jest taki sam. Ale są z pewnością bardziej skomplikowane. Takie jak na przykład trachelektomia, w której się specjalizuję. W tradycyjnej onkologii usuwano kobiecie całą macicę, trachelektomia pozwala operować samą szyjkę macicy, pozostawiając resztę, tym samym zachowując możliwość zajścia w pierwszą czy kolejną ciążę.
-Bez zwiększonego ryzyka?
-Bez. Przez lata, w których dokonywałem takich zabiegów zauważyłem jednak jeden, pozamedyczny, ale bardzo niepokojący sygnał. Znaczna część pacjentek, które z powodzeniem przeszły ten zabieg z czasem traciły partnerów życiowych, z myślą o których przecież na tak skomplikowany zabieg się decydowały. Nie odnalazłem przyczyny tego stanu rzeczy. Może rozwiązanie tkwi w lepszej pracy nie tylko z samymi pacjentkami, ale i z towarzyszącymi im partnerami?
-To wynika z wiedzy o charakterze nowotworów. Początkowo, bez wiedzy o ostatnich osiągnięciach, uznawano, że dla dobra pacjenta stosować należy najbardziej radykalne metody, by nie dopuścić do przerzutów, do wznowy. Z czasem, gdy dowiedzieliśmy się o nowotworach więcej – potrafimy ocenić, że niektóre przypadki nie muszą być leczone aż tak bardzo radykalnie, że można skutecznie i bezpiecznie stosować metody rokujące duże nadzieje na zachowanie płodności pacjentek.
-To procedura standardowa, powszechna?
-Nie. Proponujemy je pacjentkom do lat 35, myśleć można o takich do lat 40. I oczywiście tym pacjentkom, które wyraźnie sobie tego zażyczą, to przecież właśnie pacjentka decyduje o rodzaju terapii. Ale spotykam się z kobietami, które na przykład mają ustabilizowaną sytuację rodzinną, nie zależy im na tym by zachować możliwość posiadania pierwszego czy kolejnych dzieci w przyszłości. I decydują się na metody bardziej tradycyjne.
-Te nowe, z zachowaniem płodności, są bardziej ryzykowne?
-Stopień bezpieczeństwa i skuteczności jest taki sam. Ale są z pewnością bardziej skomplikowane. Takie jak na przykład trachelektomia, w której się specjalizuję. W tradycyjnej onkologii usuwano kobiecie całą macicę, trachelektomia pozwala operować samą szyjkę macicy, pozostawiając resztę, tym samym zachowując możliwość zajścia w pierwszą czy kolejną ciążę.
-Bez zwiększonego ryzyka?
-Bez. Przez lata, w których dokonywałem takich zabiegów zauważyłem jednak jeden, pozamedyczny, ale bardzo niepokojący sygnał. Znaczna część pacjentek, które z powodzeniem przeszły ten zabieg z czasem traciły partnerów życiowych, z myślą o których przecież na tak skomplikowany zabieg się decydowały. Nie odnalazłem przyczyny tego stanu rzeczy. Może rozwiązanie tkwi w lepszej pracy nie tylko z samymi pacjentkami, ale i z towarzyszącymi im partnerami?