Archiwum
Dlaczego dializowani pacjenci są jedną z najlepiej wyszczepionych grup?
Redaktor: Iwona Konarska
Data: 17.02.2022
Źródło: Zbigniew Wojtasiński/PAP
Działy:
Aktualności w Lekarz POZ
Aktualności
Tagi: | Ryszard Gellert, dializoterapia, COVID-19 |
– Na koniec 2021 r. zachorowalność na COVID-19 wśród pacjentów poddawanych dializoterapii była taka, jak w całej populacji, a śmiertelność wróciła do poziomu sprzed pandemii – mówi konsultant krajowy w dziedzinie nefrologii, prof. Ryszard Gellert.
Ekspert uważa, że udało się tego dokonać głównie dzięki wyszczepieniu 90 proc. tych chorych.
Zdaniem specjalisty, który jest dyrektorem Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego w Warszawie, oznacza to, że został zlikwidowany wpływ covidu na tę szczególnie podatną na infekcję populację chorych, o upośledzonej odporności. Zaledwie 5 proc. dializowanych pacjentów pozostało przeciwnikami szczepień.
Zapraszamy do lektury wywiadu:
Pandemia szczególnie okrutnie obeszła się z chorymi wymagającymi dializoterapii, początkowo zakaźność z powodu COVID-19 była u nich aż 33 razy większa, a śmiertelność znacznie większa niż w całej populacji. Sytuację tę udało się jednak opanować.
– Aż 20 tys. osób w naszym kraju żyje bez własnej nerki, czyli dzięki dializoterapii. W pierwszym roku pandemii – w 2020 r. – śmiertelność wśród tych pacjentów sięgnęła 28 proc., a zachorowalność wynosiła 20 proc. Czyli co piąty z nich zachorował, a prawie co trzeci – umarł. Powodem był oczywiście COVID-19, którego skutkiem w tej grupie chorych była duża zaraźliwość i straszna śmiertelność.
Ośrodki dializoterapii sobie z tym jednak poradziły.
– Dzięki bezwzględnemu przestrzeganiu restrykcji i procedur pod koniec 2020 r. śmiertelność zasadniczo spadła, znacznie mniej było ognisk infekcji. Udało się tego dokonać, choć pacjenci niezakażeni wirusem SARS-CoV-2 byli dializowani w tych samych pomieszczeniach co ci, którzy byli zarażeni. Tak było w okresie, zanim wprowadzono szczepienia przeciwko COVID-19. Pacjenci na dializoterapiach mogli zobaczyć, w jakim stanie są chorzy, którzy się zarazili i zachorowali. Jak trafiali potem do szpitala i nierzadko już z nich nie wracali.
Sugeruje pan, że te wstrząsające doświadczenia pacjentów na dializach zmotywowały wielu chorych do szczepienia się przeciwko COVID-19?
– Nie mam co do tego wątpliwości. To bardzo mocno wpłynęło na to, że chęć do zaszczepienia wśród tych pacjentów, często z obniżoną odpornością, była bardzo duża. W krótkim czasie uzyskaliśmy aż 90-proc. wyszczepialność. Zaledwie 5 proc. pacjentów pozostało przeciwnikami szczepień. I nie była to na tyle wpływowa grupa, by innych zniechęcić do szczepień przeciwko COVID-19.
Jakie dało to efekty?
– Już po kilku tygodniach zachorowalność wśród pacjentów dializowanych spadła do takiego poziomu jak w całej populacji. Niestety po trzech miesiącach zaczęła się ona znowu zwiększać, bo spadała odporność. Wtedy jednak weszła kolejna, trzecia dawka szczepionki przeciwko COVID-19. We wrześniu 2021 r. przyjęło ją 70 proc. pacjentów na dializoterapiach. Na koniec minionego roku zachorowalność znowu była taka jak w całej populacji, a śmiertelność wróciła do poziomu sprzed pandemii. Oznacza to, że został zlikwidowany wpływ covidu na tę bardziej podatną na infekcję populację chorych, o upośledzonej odporności.
Teraz mamy kolejną falę zakażeń, dominuje wariant omikron, jeszcze bardziej zaraźliwy niż wszystkie poprzednie odmiany SARS-CoV-2.
– No właśnie, ale pacjenci na dializach nie umierają częściej niż kiedyś, natomiast rzadziej chorują w porównaniu z ogólną populacją. Mimo tego – podkreślam – że mają upośledzoną odporność. Jest to zatem ogromny sukces, zasługa połączenia szczepień i odpowiedniej opieki. To chyba jedyna grupa osób, poza pensjonariuszami domów opieki, wśród których udało się opanować epidemię.
Na przykładzie tych pacjentów, będących w szczególnie trudnej sytuacji zdrowotnej, najlepiej widać, jak duży potencjał mają szczepienia przeciwko COVID-19.
– Tak, bo same działania prewencyjne nie przyniosły aż takiego efektu. Oczywiście też były one skuteczne, szczególnie w listopadzie 2020 r. podczas drugiej fali pandemii, czyli jeszcze przed wprowadzeniem szczepień. Jednak dopiero zastosowanie szczepień w 2021 r. pozwoliło opanować sytuację. Izolacja i intensywna opieka w przypadku pacjentów poddanych dializoterapii, była elementem bardzo istotnym, ale jak się okazuje – nie najważniejszym. Bo najważniejsze są szczepienia i prewencja, a dopiero potem właściwa opieka i przestrzeganie reżimu sanitarnego.
Jednym z powikłań COVID-19 może być niewydolność nerek. Należy oczekiwać, że w przyszłości będzie przybywać pacjentów wymagających dializoterapii?
– Ależ oczywiście. COVID-19 jest przecież chorobą śródbłonka naczyń, a narządem wyjątkowo bogatym w śródbłonek są właśnie nerki. One chorują tak jak płuca i serce, z tą tylko różnicą, że nie jest to tak widoczne. Wynika to z tego, że wewnątrz nerki nie ma nerwów czuciowych, jedynie torebka nerki ma takie nerwy. Dlatego nie ma tu odczucia bólu, pacjentów nie boli.
Późno się zgłaszają do lekarza albo choroba wykrywana jest przypadkowo?
– Tak, dlatego chorych ze schorzeniami nerek trzeba poszukiwać aktywnie. I z tym jest kłopot. COVID-19 wywołuje wiele dolegliwości, znacznie bardziej dokuczliwych, często zatem nie zwraca się należytej uwagi na to, że u chorego mogą występować również kłopoty z nerkami. Ostre uszkodzenie nerek u pacjenta leczonego w szpitalu, szczególnie to wymagające dializoterapii, zwykle kończy się niepomyślnie.
Pacjenci zgłaszają się głównie z zaawansowaną już niewydolnością nerek?
– W tym właśnie problem, że oni na ogół sami się nie zgłaszają. Aż w połowie przypadków w chwili wykrycia choroby nerek jest ona już tak zaawansowana, że pacjenci od razu wymagają dializoterapii. A jest to duża grupa, aż trzech tysięcy osób rocznie, wymagająca leczenia sztuczną nerką. To pacjenci, którzy nigdy wcześniej nie wiedzieli o swojej chorobie nerek.
A ile osób choruje z powodu schorzeń nerek?
– W poradniach nefrologicznych zarejestrowanych jest 400 tys. pacjentów, ale wiemy, że tych chorych jest co najmniej dwa razy więcej, tylko połowa z nich jest pod opieką. Co więcej, do poradni tych najczęściej są kierowani pacjenci w ostatnim roku przed rozpoczęciem leczenia nerkozastępczego. Czyli tacy, których w zasadzie trzeba już tylko przygotowywać do sztucznej nerki, a nie leczyć ich nerki. A zadaniem nefrologii jest leczenie własnej nerki pacjenta, by nigdy nie doszło do schyłkowej, zaawansowanej niewydolności nerek. Niestety, 90–95 proc. osób z chorobą nerek nie wie o swoim schorzeniu. A wszystkich tych chorych jest u nas bardzo dużo, oceniamy, że jest to grupa aż 4 680 000 osób. To nie tylko nasza specyfika, podobnie jest w innych krajach.
Czy pacjenci po COVID-19, jak również lekarze rodzinni, bardziej zatem powinni zwracać uwagę na stan nerek? Wykonać choćby rutynową analizę moczu?
– Absolutnie tak. Nerki to narząd, który często ulega uszkodzeniu, nie daje jednak żadnych tego oznak, dlatego tak potrzebne jest badanie ogólne moczu. Ten materiał jest łatwy do pobrania, samo badanie nie jest drogie, a może zapobiec nawet znacznemu skróceniu życia.
To znaczy?
– Choroba nerek skraca oczekiwaną długość życia niezależnie od płci i wieku aż o 30 proc. Łatwo sobie policzyć: jeśli teoretycznie mamy przed sobą jeszcze 30 lat życia, to z powodu niewydolności nerek będziemy żyć o 10 lat krócej. Jeśli natomiast przegapimy ten etap, w którym nefrolodzy jeszcze mogą pomóc, to oczekiwana długość życia skróci się aż o 80 proc. Jest zatem o co walczyć, bo nierzadko walczymy o połowę oczekiwanej długości życia. Pamiętajmy, choroba trwa 20–30 lat, nie bagatelizujmy jej zatem.
Badanie moczu nie jest już rutynowo wykonywane, np. w ramach medycyny pracy?
– Badanie moczu w ramach medycyny pracy zostało zlikwidowane. A w szpitalu przestało to być badanie rutynowe. Niestety. Moim zdaniem należałoby to przywrócić. A póki tego nie ma, przy każdej okazji powtarzam: zrób badanie moczu!
Wielu ludzi przeszło COVID-19 bezobjawowo, sądzą pewnie, że są zdrowi i odporni na infekcje oraz choroby.
– Wszyscy powinniśmy się zbadać, bez względu na to, czy wiemy o swoim zakażeniu wirusem SARS-CoV-2, czy nie. Jeśli ktoś był w szpitalu z powodu COVID-19, to miał wykonane badanie moczu. Ale warto je powtórzyć jakiś czas po opuszczeniu szpitala.
Czy po pandemii będziemy musieli więcej osób dializować?
– Tak może być, jeśli nie zmienimy organizacji opieki zdrowotnej.
Dializoterapia to kosztowna metoda?
– Roczna dializoterapia jednego pacjenta kosztuje 60–70 tys. zł – zależy, jaką metodą jest ona wykonywana. To ponad 1,2 mld zł rocznie w przypadku 20 tys. pacjentów. Dużo?
Bardzo dużo. Jak długo pacjenci mogą przeżyć na dializach?
– To zależy przede wszystkim od wieku i ogólnego stanu zdrowia. Mam pacjentów, którzy najpierw byli dializowani, potem wykonano u nich przeszczep nerek, a później znowu musieli być dializowani. W tym czasie zdążyli założyć rodziny i wychować dzieci, doczekali się wnuków i cały czas pracują. Żyją właściwie normalnie. Schyłkowa niewydolność nerek nie jest zatem końcem świata, dzięki dializoterapii można żyć. Chodzi jednak przede wszystkim o to, żeby chronić własne nerki. Pamiętajmy, że czterdziestolatek walczy o przynajmniej 20 lat życia. W tym czasie wnuki można posłać na studia.
Rozmawiał Zbigniew Wojtasiński
Tytuł pochodzi od redakcji
Zdaniem specjalisty, który jest dyrektorem Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego w Warszawie, oznacza to, że został zlikwidowany wpływ covidu na tę szczególnie podatną na infekcję populację chorych, o upośledzonej odporności. Zaledwie 5 proc. dializowanych pacjentów pozostało przeciwnikami szczepień.
Zapraszamy do lektury wywiadu:
Pandemia szczególnie okrutnie obeszła się z chorymi wymagającymi dializoterapii, początkowo zakaźność z powodu COVID-19 była u nich aż 33 razy większa, a śmiertelność znacznie większa niż w całej populacji. Sytuację tę udało się jednak opanować.
– Aż 20 tys. osób w naszym kraju żyje bez własnej nerki, czyli dzięki dializoterapii. W pierwszym roku pandemii – w 2020 r. – śmiertelność wśród tych pacjentów sięgnęła 28 proc., a zachorowalność wynosiła 20 proc. Czyli co piąty z nich zachorował, a prawie co trzeci – umarł. Powodem był oczywiście COVID-19, którego skutkiem w tej grupie chorych była duża zaraźliwość i straszna śmiertelność.
Ośrodki dializoterapii sobie z tym jednak poradziły.
– Dzięki bezwzględnemu przestrzeganiu restrykcji i procedur pod koniec 2020 r. śmiertelność zasadniczo spadła, znacznie mniej było ognisk infekcji. Udało się tego dokonać, choć pacjenci niezakażeni wirusem SARS-CoV-2 byli dializowani w tych samych pomieszczeniach co ci, którzy byli zarażeni. Tak było w okresie, zanim wprowadzono szczepienia przeciwko COVID-19. Pacjenci na dializoterapiach mogli zobaczyć, w jakim stanie są chorzy, którzy się zarazili i zachorowali. Jak trafiali potem do szpitala i nierzadko już z nich nie wracali.
Sugeruje pan, że te wstrząsające doświadczenia pacjentów na dializach zmotywowały wielu chorych do szczepienia się przeciwko COVID-19?
– Nie mam co do tego wątpliwości. To bardzo mocno wpłynęło na to, że chęć do zaszczepienia wśród tych pacjentów, często z obniżoną odpornością, była bardzo duża. W krótkim czasie uzyskaliśmy aż 90-proc. wyszczepialność. Zaledwie 5 proc. pacjentów pozostało przeciwnikami szczepień. I nie była to na tyle wpływowa grupa, by innych zniechęcić do szczepień przeciwko COVID-19.
Jakie dało to efekty?
– Już po kilku tygodniach zachorowalność wśród pacjentów dializowanych spadła do takiego poziomu jak w całej populacji. Niestety po trzech miesiącach zaczęła się ona znowu zwiększać, bo spadała odporność. Wtedy jednak weszła kolejna, trzecia dawka szczepionki przeciwko COVID-19. We wrześniu 2021 r. przyjęło ją 70 proc. pacjentów na dializoterapiach. Na koniec minionego roku zachorowalność znowu była taka jak w całej populacji, a śmiertelność wróciła do poziomu sprzed pandemii. Oznacza to, że został zlikwidowany wpływ covidu na tę bardziej podatną na infekcję populację chorych, o upośledzonej odporności.
Teraz mamy kolejną falę zakażeń, dominuje wariant omikron, jeszcze bardziej zaraźliwy niż wszystkie poprzednie odmiany SARS-CoV-2.
– No właśnie, ale pacjenci na dializach nie umierają częściej niż kiedyś, natomiast rzadziej chorują w porównaniu z ogólną populacją. Mimo tego – podkreślam – że mają upośledzoną odporność. Jest to zatem ogromny sukces, zasługa połączenia szczepień i odpowiedniej opieki. To chyba jedyna grupa osób, poza pensjonariuszami domów opieki, wśród których udało się opanować epidemię.
Na przykładzie tych pacjentów, będących w szczególnie trudnej sytuacji zdrowotnej, najlepiej widać, jak duży potencjał mają szczepienia przeciwko COVID-19.
– Tak, bo same działania prewencyjne nie przyniosły aż takiego efektu. Oczywiście też były one skuteczne, szczególnie w listopadzie 2020 r. podczas drugiej fali pandemii, czyli jeszcze przed wprowadzeniem szczepień. Jednak dopiero zastosowanie szczepień w 2021 r. pozwoliło opanować sytuację. Izolacja i intensywna opieka w przypadku pacjentów poddanych dializoterapii, była elementem bardzo istotnym, ale jak się okazuje – nie najważniejszym. Bo najważniejsze są szczepienia i prewencja, a dopiero potem właściwa opieka i przestrzeganie reżimu sanitarnego.
Jednym z powikłań COVID-19 może być niewydolność nerek. Należy oczekiwać, że w przyszłości będzie przybywać pacjentów wymagających dializoterapii?
– Ależ oczywiście. COVID-19 jest przecież chorobą śródbłonka naczyń, a narządem wyjątkowo bogatym w śródbłonek są właśnie nerki. One chorują tak jak płuca i serce, z tą tylko różnicą, że nie jest to tak widoczne. Wynika to z tego, że wewnątrz nerki nie ma nerwów czuciowych, jedynie torebka nerki ma takie nerwy. Dlatego nie ma tu odczucia bólu, pacjentów nie boli.
Późno się zgłaszają do lekarza albo choroba wykrywana jest przypadkowo?
– Tak, dlatego chorych ze schorzeniami nerek trzeba poszukiwać aktywnie. I z tym jest kłopot. COVID-19 wywołuje wiele dolegliwości, znacznie bardziej dokuczliwych, często zatem nie zwraca się należytej uwagi na to, że u chorego mogą występować również kłopoty z nerkami. Ostre uszkodzenie nerek u pacjenta leczonego w szpitalu, szczególnie to wymagające dializoterapii, zwykle kończy się niepomyślnie.
Pacjenci zgłaszają się głównie z zaawansowaną już niewydolnością nerek?
– W tym właśnie problem, że oni na ogół sami się nie zgłaszają. Aż w połowie przypadków w chwili wykrycia choroby nerek jest ona już tak zaawansowana, że pacjenci od razu wymagają dializoterapii. A jest to duża grupa, aż trzech tysięcy osób rocznie, wymagająca leczenia sztuczną nerką. To pacjenci, którzy nigdy wcześniej nie wiedzieli o swojej chorobie nerek.
A ile osób choruje z powodu schorzeń nerek?
– W poradniach nefrologicznych zarejestrowanych jest 400 tys. pacjentów, ale wiemy, że tych chorych jest co najmniej dwa razy więcej, tylko połowa z nich jest pod opieką. Co więcej, do poradni tych najczęściej są kierowani pacjenci w ostatnim roku przed rozpoczęciem leczenia nerkozastępczego. Czyli tacy, których w zasadzie trzeba już tylko przygotowywać do sztucznej nerki, a nie leczyć ich nerki. A zadaniem nefrologii jest leczenie własnej nerki pacjenta, by nigdy nie doszło do schyłkowej, zaawansowanej niewydolności nerek. Niestety, 90–95 proc. osób z chorobą nerek nie wie o swoim schorzeniu. A wszystkich tych chorych jest u nas bardzo dużo, oceniamy, że jest to grupa aż 4 680 000 osób. To nie tylko nasza specyfika, podobnie jest w innych krajach.
Czy pacjenci po COVID-19, jak również lekarze rodzinni, bardziej zatem powinni zwracać uwagę na stan nerek? Wykonać choćby rutynową analizę moczu?
– Absolutnie tak. Nerki to narząd, który często ulega uszkodzeniu, nie daje jednak żadnych tego oznak, dlatego tak potrzebne jest badanie ogólne moczu. Ten materiał jest łatwy do pobrania, samo badanie nie jest drogie, a może zapobiec nawet znacznemu skróceniu życia.
To znaczy?
– Choroba nerek skraca oczekiwaną długość życia niezależnie od płci i wieku aż o 30 proc. Łatwo sobie policzyć: jeśli teoretycznie mamy przed sobą jeszcze 30 lat życia, to z powodu niewydolności nerek będziemy żyć o 10 lat krócej. Jeśli natomiast przegapimy ten etap, w którym nefrolodzy jeszcze mogą pomóc, to oczekiwana długość życia skróci się aż o 80 proc. Jest zatem o co walczyć, bo nierzadko walczymy o połowę oczekiwanej długości życia. Pamiętajmy, choroba trwa 20–30 lat, nie bagatelizujmy jej zatem.
Badanie moczu nie jest już rutynowo wykonywane, np. w ramach medycyny pracy?
– Badanie moczu w ramach medycyny pracy zostało zlikwidowane. A w szpitalu przestało to być badanie rutynowe. Niestety. Moim zdaniem należałoby to przywrócić. A póki tego nie ma, przy każdej okazji powtarzam: zrób badanie moczu!
Wielu ludzi przeszło COVID-19 bezobjawowo, sądzą pewnie, że są zdrowi i odporni na infekcje oraz choroby.
– Wszyscy powinniśmy się zbadać, bez względu na to, czy wiemy o swoim zakażeniu wirusem SARS-CoV-2, czy nie. Jeśli ktoś był w szpitalu z powodu COVID-19, to miał wykonane badanie moczu. Ale warto je powtórzyć jakiś czas po opuszczeniu szpitala.
Czy po pandemii będziemy musieli więcej osób dializować?
– Tak może być, jeśli nie zmienimy organizacji opieki zdrowotnej.
Dializoterapia to kosztowna metoda?
– Roczna dializoterapia jednego pacjenta kosztuje 60–70 tys. zł – zależy, jaką metodą jest ona wykonywana. To ponad 1,2 mld zł rocznie w przypadku 20 tys. pacjentów. Dużo?
Bardzo dużo. Jak długo pacjenci mogą przeżyć na dializach?
– To zależy przede wszystkim od wieku i ogólnego stanu zdrowia. Mam pacjentów, którzy najpierw byli dializowani, potem wykonano u nich przeszczep nerek, a później znowu musieli być dializowani. W tym czasie zdążyli założyć rodziny i wychować dzieci, doczekali się wnuków i cały czas pracują. Żyją właściwie normalnie. Schyłkowa niewydolność nerek nie jest zatem końcem świata, dzięki dializoterapii można żyć. Chodzi jednak przede wszystkim o to, żeby chronić własne nerki. Pamiętajmy, że czterdziestolatek walczy o przynajmniej 20 lat życia. W tym czasie wnuki można posłać na studia.
Rozmawiał Zbigniew Wojtasiński
Tytuł pochodzi od redakcji