Jakub Orzechowski/Agencja Wyborcza.pl
To nie są chorzy, którzy „i tak by umarli” ►
Autor: Iwona Konarska
Data: 12.01.2022
Działy:
Aktualności w Lekarz POZ
Aktualności
Tagi: | Mirosław Czuczwar |
O swoich doświadczeniach i próbie odpowiedzi na pytanie, dlaczego umiera tak wielu młodych pacjentów, o lękach, mitach oraz niespójnym głosie lekarzy na temat pandemii mówi prof. dr hab. med. Mirosław Czuczwar, kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii SPSK nr 1 w Lublinie.
Jak często, kiedy widzi pan pacjenta przyjmowanego na oddział, myśli, dlaczego tak późno?
– Bardzo często. Do nas trafiają pacjenci z zaawansowaną chorobą, kiedy jej przebieg jest już długotrwały i dochodzi do zmian wielonarządowych. Na początku zmiany dotyczą płuc, później obserwujemy niewydolność kolejnych narządów. I to jest jedna z przyczyn ogromnej umieralności. Wielu pacjentów, gdy decyduje się na kontakt z ochroną zdrowia, jest w tak zaawansowanym, dramatycznym stanie, że im po prostu pomóc już nie można. Sami pozbawiają się szansy przeżycia. Bardzo często wynika to ze specyficznego podejścia do pandemii.
Na podstawie pana doświadczeń, jaka byłaby więc odpowiedź na pytanie „dlaczego tak późno?”
– Populacja, którą leczymy, jest homogenna. U tych pacjentów COVID–19 dokonał dużego spustoszenia. Jak wspomniałem, głównie w układzie oddechowym, chociaż trafiają do nas osoby ze zmianami narządowymi i innych układów. Mieliśmy na przykład pacjenta, który trafił do nas z w pełni rozwiniętą niewydolnością układu oddechowego oraz wydalniczego, co sugeruje, że choroba musiała u niego trwać bardzo długo.
Można zapytać, dlaczego tak dużo pacjentów, decydując się na kontakt z ochroną zdrowia, trafia od razu na oddział intensywnej terapii. To jest, niestety, wynik ich specyficznego podejścia do pandemii – wiele osób boi się wykonać test, bo to utrudni im funkcjonowanie. Często chodzi o prozaiczną kwestię zarobkowania, Dla tych ludzi okres spędzony na kwarantannie oznacza brak możliwości zarobkowania. Zmarł u nas pan, który był kurierem. Trafił na oddział w stanie rozwiniętej niewydolności oddechowej. Usłyszałem od jego żony, że ktoś musiał zarabiać na życie. I dlatego jeździł, dostarczał przesyłki – jego stan się pogarszał, ale nie budziło to wątpliwości ani żadnych refleksji.
Inna przyczyna późnego zgłoszenia się to fakt, że rodzinom pacjentów zależy, aby choroba pozostała tajemnicą, „żeby sąsiedzi nie bali się zarazy”. To cytat. Odpowiedział w ten sposób mąż pacjentki, gdy zapytaliśmy, dlaczego przywieziono ją do nas dopiero teraz. Otóż bał się, co sąsiedzi powiedzą.
Kolejny problem – wielu pacjentów neguje istnienie wirusa SARS–CoV–2. Uważają, że biorą udział w zbiorowej histerii czy w inscenizacji. Większość tych teorii nie nadaje się do zacytowania, bo obrażają intelekt myślących ludzi, natomiast głosząca je osoba jest pewna, że nic jej nie dolega, że pogłębiająca się duszność to są objawy innej choroby. Cytuję – „przeziębienie mnie bierze” albo przytoczę stwierdzenie jednego ze znanych antyszczepionkowców z Podhala, że „on nie miał żadnego covida, tylko obustronne zapalenie płuc”.
To mówią niemądrzy ludzie. Ale co najgorsze, takie wypowiedzi znajdują posłuch i wielu pacjentów wzoruje się na osobach kreujących rzeczywistość alternatywną. I to jest kolejny powód późnej hospitalizacji. Jeżeli wirusa nie ma, nie ma choroby, nie ma pandemii, nie trzeba się chronić, nie trzeba się szczepić, wszystkie obostrzenia są wymysłem, to nawet gdy ktoś zaczyna chorować, uważa, że „samo przejdzie”.
Do tego dochodzą wypowiedzi niektórych lekarzy – w mediach społecznościowych szczególnie aktywna jest lekarka, pediatra, rehabilitantka, twierdząca, że najlepiej, aby wszyscy przeszli chorobę, bo ona jest lekka i przyjemna. To budzi mój osobisty sprzeciw. Jeżeli lekarz mówi takie rzeczy, narzuca się ze swoimi poglądami, a przypomnę, ta lekarka jest aktywna medialnie, to wiele osób w nie uwierzy.
Pamiętam rodziców, którzy uważali, że najlepszą metodą jest ospa party. Rozumiem, że niedługo będziemy organizować covid party. To budzi lęk i zdumienie. Skąd w narodzie jest podatność na słuchanie takich „ekspertów”, dlaczego ludzie będący lekarzami, głoszą tego typu treści? Sprzeciwiam się takim wypowiedziom, gdyż widzę, że wiele osób przez nie umiera.
Chorzy przebywający w domu na pewno czują się osamotnieni. Pozostają im teleporady, w czasie których nie wszystko da się wychwycić.
– Mam wątpliwości, czy lekarze rodzinni robią wszystko, co mogliby. Rozumiem, że czas pandemii szczególnie dotknął nasze koleżanki i kolegów w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielu z nich ma utrudniony kontakt z pacjentami. Pojawiły się teleporady – można powiedzieć, że to znak czasu, ale dzięki nim dostęp do lekarzy się nie poprawił. Wielu chorych zgłaszało nam, że szukali pomocy i nie mogli jej otrzymać, właśnie poza teleporadą. A jej jakość, bez osobistego zbadania pacjenta, często budzi wątpliwości.
Podobnie jest ze stosunkiem do szczepień. Mam problem z rodzinami pacjentów, którzy słyszą w przychodniach, że szczepienie będzie możliwe, gdy poziom przeciwciał spadnie poniżej konkretnej liczby. Nie wiem, skąd się bierze taki pogląd. Albo – skoro przechorowaliście, nie musicie się szczepić. Albo – jeżeli był chory ktoś w rodzinie, pewnie przechorowaliście bezobjawowo.
Moja opinia jest następująca – jeśli lekarz nie jest pewny, czy dobrze radzi, to sugeruję w takich sytuacjach odesłanie pacjenta do kogoś, kto się lepiej zna. Jeżeli pacjent przychodzi się zaszczepić, to niepoważne jest szukanie argumentów, żeby go do tego zniechęcić. Nie od tego są lekarze.
Mamy też ogromny problem z pacjentkami w ciąży. Często słyszą bowiem w gabinecie lekarskim, że najlepiej byłoby się zaszczepić po ciąży. Dlaczego? Bo jeszcze coś się stanie. Co się ma stać? Jeżeli lekarz na wysuniętych rubieżach województwa lubelskiego wie coś, czego my nie wiemy, eksperci w dziedzinie COVID–19, proponuję publikację, żeby to się stało wiedzą powszechną. Tymczasem straszenie i sianie niepewności uważam za niepoważne.
Środowisko medyczne powinno mieć jeden przekaz.
Zagrożenie związane ze szczepieniem jest minimalne, zagrożenie związane z chorobą jest realne, a jest ona groźna dla życia. Wiem, co usłyszę na ten argument – że tych, którzy ciężko chorują, jest niewielu, że to są osoby starsze, schorowane i tu cytat, niestety, z wypowiedzi lekarza – „ To są chorzy, którzy i tak by umarli”. Tymczasem na moim oddziale chorych, którzy „i tak by umarli”, nie widzę. Od dawna leczymy ludzi w wieku 30–40 lat, maksymalnie 50–60 lat. To nie są osoby „stojące nad grobem”, nie są też obciążone wielochorobowością. Jeżeli pacjent w zaawansowanym wieku z wieloma chorobami ma niewydolność narządową, nie powinien trafić na oddział intensywnej terapii, bo nie mamy mu nic do zaoferowania, poza nieetycznym działaniem prowadzenia uporczywej terapii.
U nas umierają ludzie młodzi. Jestem po dyżurze, podczas którego, używając wszystkich możliwych metod terapii, nie udało nam się opanować objawów niewydolności oddechowej u 24–letniej położnicy. Nie można o niej powiedzieć, że „i tak by umarła”.
Upada mit o wielochorobowości, która wraz z COVID–19 przyczynia się do śmierci. Czwarta fala ma inne oblicze – chorują coraz młodsze osoby.
– Nie. Już od początku pandemii leczymy osoby młode. Nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że to jest choroba starszych, schorowanych ludzi. Być może wynika to z tego, że wiele ognisk pierwszej i drugiej fali znajdowało się w zakładach opiekuńczych. Dzisiaj nie słyszymy o ewakuacji tych placówek, na swoim oddziale nie widziałem żadnego pensjonariusza. Leczę młodych, którym intensywna terapia ma coś do zaoferowania.
Jako ośrodek referencyjny, ośrodek ECMO obsługujący wschodnią Polskę, od początku pandemii mamy do czynienia z młodymi ludźmi, u których COVID–19 dokonuje ogromnych spustoszeń, głównie w układzie oddechowym. Śmiertelność w tej populacji wynosi 80–90 proc. Nie mówimy o osobach, które „i tak by umarły”. Nie widzę więc różnic miedzy falami. Największe nasilenie zgłoszeń pacjentów było w trzeciej fali, wiosną 2021 roku. W czasie czwartej zbliżyliśmy się niebezpiecznie do tego poziomu, ale jednak program szczepień pomógł i ogromnego naporu chorych nie było. Nie ma jednak dnia, żebyśmy nie odebrali telefonu, często z ośrodka oddalonego o wiele kilometrów, że młody człowiek nieobciążony innymi chorobami umiera, bo jego płuca zostały prawie całkowicie zniszczone przez wirusa. Niestety, najczęściej nie mamy dla takiego pacjenta żadnej terapii, którą moglibyśmy zastosować, bo okazuje się, że zmiany narządowe są nieodwracalne, pacjent jest w stanie agonalnym albo wyczerpano wszystkie metody leczenia i dalsze eskalowanie terapii jest pozbawione sensu. Podkreślam – to są młodzi ludzie, którzy w żadnym wypadku nie powinni umierać.
Czy uratowani stają się emisariuszami szczepień?
– To nie jest populacja tak duża, żeby jej głos był słyszalny. Mimo zaangażowania ogromnych sił i środków, stworzenia ośrodków referencyjnych dysponujących ECMO, mimo że właściwie każdy pacjent może trafić do takiego ośrodka – wyniki leczenia są bardzo złe. Początkowe, optymistyczne statystyki, że w Polsce umiera połowa pacjentów z niewydolnością wielonarządową, co było zbliżone do danych światowych mówiących o pacjentach w stanie ciężkim lub krytycznym, są nieprawdziwe.
Śmiertelność jest, powtarzam, w granicach 80–90 proc., niezależnie od tego, w jakim wieku jest pacjent i jak jest obciążony innymi chorobami.
Podsumowując – leczenie najcięższych postaci COVID–19 angażuje ogromne siły i środki, koszty są olbrzymie, a wyniki fatalne, złe, niesatysfakcjonujące. Terapia takiego pacjenta jest bardzo długa, kosztochłonna, angażująca. To są setki tysięcy, a nawet milionów złotych, a można tego wszystkiego uniknąć, szczepiąc się preparatem kosztującym sto kilkadziesiąt złotych. Jedyną bronią, jaką mamy, są szczepienia. Nie ma leków znacząco zmieniających przebieg choroby, nie ma technik możliwych do zastosowania u pacjentów w stanie ciężkim bądź krytycznym, które istotnie zwiększałyby szanse na przeżycie. Śmiertelność na poziomie dziewięć na dziesięć osób chyba nikogo nie satysfakcjonuje.
Patrzę na pandemię pod kątem marnowania sił i środków. Angażujemy ludzi do pracy, która nie przynosi efektów.
Czy byłby pan za obowiązkowymi szczepieniami? Na razie dla rządzących ważny jest argument odmowy zgody na taki pomysł, bo byłoby to ograniczenie wolności.
– Jeżeli ktoś sądzi, że zadaniem polityków, rządzących czy szeroko pojętej władzy jest umożliwienie każdemu zarażenia się wirusem i śmierć, bo ktoś ma taki osobisty kaprys, to uważam, że nie na tym polega rządzenie. Władza oznacza odpowiedzialność – również za tych ludzi, którzy nie są w stanie podjąć świadomej decyzji.
W przestrzeni publicznej krąży wiele szkodliwych opinii i są one powtarzane przez polityków czy osoby duchowne, także przez liderów opinii. Powodują, że ludzie narażają swoje zdrowie i życie, często nie zdając sobie z tego sprawy. Przekaz powinien być jasny – zagrożenie jest realne, kosztuje nas pandemia ogromne kwoty, ma dramatyczne konsekwencje dla stanu zdrowia populacji, dla poziomu życia, dla możliwości realizowania się.
Kiedyś zapytano mnie, czy widzę jakieś plusy pandemii. Jedyne, co mi przychodzi do głowy – wielu lekarzy i ratowników medycznych miało okazję sprawdzić się w trudnych warunkach. Zdali egzamin, wykształcili się w dotychczas obcych im technikach, dowiedzieli się, czym jest intensywna terapia – jaką jest trudną i ważną dziedziną medycyny. Ale to jest tak, jakby ktoś się cieszył, że na skutek wojny wiele osób nauczyło się strzelać. Widzę koszty i ofiary – myślę, że nie było warto. Szczególnie że od roku mamy skuteczną broń.
Na pytanie, czy szczepienia powinny być obowiązkowe w pewnych grupach, od początku mówię, że tak. Ochrona zdrowia, nauczyciele, służby mundurowe – powinniśmy dawać przykład. Tymczasem na moim oddziale umierali ludzie, którzy nie dość, że się sami nie szczepili, to jeszcze zniechęcali do tego swoich pacjentów. Zapłacili najwyższą cenę, ale nie słychać w przekazie antyszczepionkowców, że wielu z nich zginęło i pociągnęli za sobą innych, którzy im zaufali. To jest kolejna prawdziwa tragedia, z którą przyszło się nam mierzyć w czasie pandemii.
Proszę powiedzieć, jak sprawdził się zespół pana kliniki.
– Mam to szczęście, że cały zespół zaangażował się od początku pandemii na sto albo i więcej procent. Od pierwszych dni staliśmy się kluczowym ośrodkiem leczenia pacjentów w najcięższym stanie. Nasz zespół wyjazdowy ratował chorych w wielu województwach – w Małopolsce, w Mazowieckiem, na Śląsku, nawet w województwie pomorskim.
Mój zespół się sprawdził, wiele osób, szczególnie młodych, wykonywało po raz pierwszy pewne procedury, podołali zadaniu. Jako lekarze zrobili wszystko, żeby podnieść swoje kwalifikacje i wykazać się w tych trudnych czasach. To jest jedyny aspekt pozytywny – lekarze mogli zobaczyć, na czym polega medycyna pola walki. Plus, który nie równoważy ogromu cierpienia i strat, które ponieśliśmy w wyniku pandemii.
Spotyka się pan z pacjentami? Wracają ci, których uratowaliście?
– Ciekawe są spotkania z tymi pacjentami. Jest ich niewielu. Mają pretensje do ludzi, którzy ich zwiedli, oszukali. Odpowiadam – jeżeli słuchacie sąsiadki albo kazania księdza, który mówi, że COVID–19 nie ma, albo czytacie się w internecie, to jesteście sami sobie winni. Apeluję, żeby poważnie podchodzić do decyzji, które mają wpływ na życie. Jeśli się na czymś nie znam, pytam eksperta. W tym miejscu też wrzucę kamyczek do ogródka lekarzy wszystkich specjalności. Wielu z nich wypowiada się, nie mając pojęcia o pandemii. Są to opinie, które budzą wątpliwości pacjentów co do zasadności szczepień. Dla mnie niezrozumiała jest taka postawa. Liczę na opamiętanie w obliczu ogromu zgonów. Tego się trzymam i tego sobie życzę w nowym roku.
Rozmowa z prof. dr hab. med. Mirosławem Czuczwarem kierownikiem Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii SPSK nr 1 w Lublinie w całości do obejrzenia.
– Bardzo często. Do nas trafiają pacjenci z zaawansowaną chorobą, kiedy jej przebieg jest już długotrwały i dochodzi do zmian wielonarządowych. Na początku zmiany dotyczą płuc, później obserwujemy niewydolność kolejnych narządów. I to jest jedna z przyczyn ogromnej umieralności. Wielu pacjentów, gdy decyduje się na kontakt z ochroną zdrowia, jest w tak zaawansowanym, dramatycznym stanie, że im po prostu pomóc już nie można. Sami pozbawiają się szansy przeżycia. Bardzo często wynika to ze specyficznego podejścia do pandemii.
Na podstawie pana doświadczeń, jaka byłaby więc odpowiedź na pytanie „dlaczego tak późno?”
– Populacja, którą leczymy, jest homogenna. U tych pacjentów COVID–19 dokonał dużego spustoszenia. Jak wspomniałem, głównie w układzie oddechowym, chociaż trafiają do nas osoby ze zmianami narządowymi i innych układów. Mieliśmy na przykład pacjenta, który trafił do nas z w pełni rozwiniętą niewydolnością układu oddechowego oraz wydalniczego, co sugeruje, że choroba musiała u niego trwać bardzo długo.
Można zapytać, dlaczego tak dużo pacjentów, decydując się na kontakt z ochroną zdrowia, trafia od razu na oddział intensywnej terapii. To jest, niestety, wynik ich specyficznego podejścia do pandemii – wiele osób boi się wykonać test, bo to utrudni im funkcjonowanie. Często chodzi o prozaiczną kwestię zarobkowania, Dla tych ludzi okres spędzony na kwarantannie oznacza brak możliwości zarobkowania. Zmarł u nas pan, który był kurierem. Trafił na oddział w stanie rozwiniętej niewydolności oddechowej. Usłyszałem od jego żony, że ktoś musiał zarabiać na życie. I dlatego jeździł, dostarczał przesyłki – jego stan się pogarszał, ale nie budziło to wątpliwości ani żadnych refleksji.
Inna przyczyna późnego zgłoszenia się to fakt, że rodzinom pacjentów zależy, aby choroba pozostała tajemnicą, „żeby sąsiedzi nie bali się zarazy”. To cytat. Odpowiedział w ten sposób mąż pacjentki, gdy zapytaliśmy, dlaczego przywieziono ją do nas dopiero teraz. Otóż bał się, co sąsiedzi powiedzą.
Kolejny problem – wielu pacjentów neguje istnienie wirusa SARS–CoV–2. Uważają, że biorą udział w zbiorowej histerii czy w inscenizacji. Większość tych teorii nie nadaje się do zacytowania, bo obrażają intelekt myślących ludzi, natomiast głosząca je osoba jest pewna, że nic jej nie dolega, że pogłębiająca się duszność to są objawy innej choroby. Cytuję – „przeziębienie mnie bierze” albo przytoczę stwierdzenie jednego ze znanych antyszczepionkowców z Podhala, że „on nie miał żadnego covida, tylko obustronne zapalenie płuc”.
To mówią niemądrzy ludzie. Ale co najgorsze, takie wypowiedzi znajdują posłuch i wielu pacjentów wzoruje się na osobach kreujących rzeczywistość alternatywną. I to jest kolejny powód późnej hospitalizacji. Jeżeli wirusa nie ma, nie ma choroby, nie ma pandemii, nie trzeba się chronić, nie trzeba się szczepić, wszystkie obostrzenia są wymysłem, to nawet gdy ktoś zaczyna chorować, uważa, że „samo przejdzie”.
Do tego dochodzą wypowiedzi niektórych lekarzy – w mediach społecznościowych szczególnie aktywna jest lekarka, pediatra, rehabilitantka, twierdząca, że najlepiej, aby wszyscy przeszli chorobę, bo ona jest lekka i przyjemna. To budzi mój osobisty sprzeciw. Jeżeli lekarz mówi takie rzeczy, narzuca się ze swoimi poglądami, a przypomnę, ta lekarka jest aktywna medialnie, to wiele osób w nie uwierzy.
Pamiętam rodziców, którzy uważali, że najlepszą metodą jest ospa party. Rozumiem, że niedługo będziemy organizować covid party. To budzi lęk i zdumienie. Skąd w narodzie jest podatność na słuchanie takich „ekspertów”, dlaczego ludzie będący lekarzami, głoszą tego typu treści? Sprzeciwiam się takim wypowiedziom, gdyż widzę, że wiele osób przez nie umiera.
Chorzy przebywający w domu na pewno czują się osamotnieni. Pozostają im teleporady, w czasie których nie wszystko da się wychwycić.
– Mam wątpliwości, czy lekarze rodzinni robią wszystko, co mogliby. Rozumiem, że czas pandemii szczególnie dotknął nasze koleżanki i kolegów w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielu z nich ma utrudniony kontakt z pacjentami. Pojawiły się teleporady – można powiedzieć, że to znak czasu, ale dzięki nim dostęp do lekarzy się nie poprawił. Wielu chorych zgłaszało nam, że szukali pomocy i nie mogli jej otrzymać, właśnie poza teleporadą. A jej jakość, bez osobistego zbadania pacjenta, często budzi wątpliwości.
Podobnie jest ze stosunkiem do szczepień. Mam problem z rodzinami pacjentów, którzy słyszą w przychodniach, że szczepienie będzie możliwe, gdy poziom przeciwciał spadnie poniżej konkretnej liczby. Nie wiem, skąd się bierze taki pogląd. Albo – skoro przechorowaliście, nie musicie się szczepić. Albo – jeżeli był chory ktoś w rodzinie, pewnie przechorowaliście bezobjawowo.
Moja opinia jest następująca – jeśli lekarz nie jest pewny, czy dobrze radzi, to sugeruję w takich sytuacjach odesłanie pacjenta do kogoś, kto się lepiej zna. Jeżeli pacjent przychodzi się zaszczepić, to niepoważne jest szukanie argumentów, żeby go do tego zniechęcić. Nie od tego są lekarze.
Mamy też ogromny problem z pacjentkami w ciąży. Często słyszą bowiem w gabinecie lekarskim, że najlepiej byłoby się zaszczepić po ciąży. Dlaczego? Bo jeszcze coś się stanie. Co się ma stać? Jeżeli lekarz na wysuniętych rubieżach województwa lubelskiego wie coś, czego my nie wiemy, eksperci w dziedzinie COVID–19, proponuję publikację, żeby to się stało wiedzą powszechną. Tymczasem straszenie i sianie niepewności uważam za niepoważne.
Środowisko medyczne powinno mieć jeden przekaz.
Zagrożenie związane ze szczepieniem jest minimalne, zagrożenie związane z chorobą jest realne, a jest ona groźna dla życia. Wiem, co usłyszę na ten argument – że tych, którzy ciężko chorują, jest niewielu, że to są osoby starsze, schorowane i tu cytat, niestety, z wypowiedzi lekarza – „ To są chorzy, którzy i tak by umarli”. Tymczasem na moim oddziale chorych, którzy „i tak by umarli”, nie widzę. Od dawna leczymy ludzi w wieku 30–40 lat, maksymalnie 50–60 lat. To nie są osoby „stojące nad grobem”, nie są też obciążone wielochorobowością. Jeżeli pacjent w zaawansowanym wieku z wieloma chorobami ma niewydolność narządową, nie powinien trafić na oddział intensywnej terapii, bo nie mamy mu nic do zaoferowania, poza nieetycznym działaniem prowadzenia uporczywej terapii.
U nas umierają ludzie młodzi. Jestem po dyżurze, podczas którego, używając wszystkich możliwych metod terapii, nie udało nam się opanować objawów niewydolności oddechowej u 24–letniej położnicy. Nie można o niej powiedzieć, że „i tak by umarła”.
Upada mit o wielochorobowości, która wraz z COVID–19 przyczynia się do śmierci. Czwarta fala ma inne oblicze – chorują coraz młodsze osoby.
– Nie. Już od początku pandemii leczymy osoby młode. Nie wiem, skąd się wzięło przekonanie, że to jest choroba starszych, schorowanych ludzi. Być może wynika to z tego, że wiele ognisk pierwszej i drugiej fali znajdowało się w zakładach opiekuńczych. Dzisiaj nie słyszymy o ewakuacji tych placówek, na swoim oddziale nie widziałem żadnego pensjonariusza. Leczę młodych, którym intensywna terapia ma coś do zaoferowania.
Jako ośrodek referencyjny, ośrodek ECMO obsługujący wschodnią Polskę, od początku pandemii mamy do czynienia z młodymi ludźmi, u których COVID–19 dokonuje ogromnych spustoszeń, głównie w układzie oddechowym. Śmiertelność w tej populacji wynosi 80–90 proc. Nie mówimy o osobach, które „i tak by umarły”. Nie widzę więc różnic miedzy falami. Największe nasilenie zgłoszeń pacjentów było w trzeciej fali, wiosną 2021 roku. W czasie czwartej zbliżyliśmy się niebezpiecznie do tego poziomu, ale jednak program szczepień pomógł i ogromnego naporu chorych nie było. Nie ma jednak dnia, żebyśmy nie odebrali telefonu, często z ośrodka oddalonego o wiele kilometrów, że młody człowiek nieobciążony innymi chorobami umiera, bo jego płuca zostały prawie całkowicie zniszczone przez wirusa. Niestety, najczęściej nie mamy dla takiego pacjenta żadnej terapii, którą moglibyśmy zastosować, bo okazuje się, że zmiany narządowe są nieodwracalne, pacjent jest w stanie agonalnym albo wyczerpano wszystkie metody leczenia i dalsze eskalowanie terapii jest pozbawione sensu. Podkreślam – to są młodzi ludzie, którzy w żadnym wypadku nie powinni umierać.
Czy uratowani stają się emisariuszami szczepień?
– To nie jest populacja tak duża, żeby jej głos był słyszalny. Mimo zaangażowania ogromnych sił i środków, stworzenia ośrodków referencyjnych dysponujących ECMO, mimo że właściwie każdy pacjent może trafić do takiego ośrodka – wyniki leczenia są bardzo złe. Początkowe, optymistyczne statystyki, że w Polsce umiera połowa pacjentów z niewydolnością wielonarządową, co było zbliżone do danych światowych mówiących o pacjentach w stanie ciężkim lub krytycznym, są nieprawdziwe.
Śmiertelność jest, powtarzam, w granicach 80–90 proc., niezależnie od tego, w jakim wieku jest pacjent i jak jest obciążony innymi chorobami.
Podsumowując – leczenie najcięższych postaci COVID–19 angażuje ogromne siły i środki, koszty są olbrzymie, a wyniki fatalne, złe, niesatysfakcjonujące. Terapia takiego pacjenta jest bardzo długa, kosztochłonna, angażująca. To są setki tysięcy, a nawet milionów złotych, a można tego wszystkiego uniknąć, szczepiąc się preparatem kosztującym sto kilkadziesiąt złotych. Jedyną bronią, jaką mamy, są szczepienia. Nie ma leków znacząco zmieniających przebieg choroby, nie ma technik możliwych do zastosowania u pacjentów w stanie ciężkim bądź krytycznym, które istotnie zwiększałyby szanse na przeżycie. Śmiertelność na poziomie dziewięć na dziesięć osób chyba nikogo nie satysfakcjonuje.
Patrzę na pandemię pod kątem marnowania sił i środków. Angażujemy ludzi do pracy, która nie przynosi efektów.
Czy byłby pan za obowiązkowymi szczepieniami? Na razie dla rządzących ważny jest argument odmowy zgody na taki pomysł, bo byłoby to ograniczenie wolności.
– Jeżeli ktoś sądzi, że zadaniem polityków, rządzących czy szeroko pojętej władzy jest umożliwienie każdemu zarażenia się wirusem i śmierć, bo ktoś ma taki osobisty kaprys, to uważam, że nie na tym polega rządzenie. Władza oznacza odpowiedzialność – również za tych ludzi, którzy nie są w stanie podjąć świadomej decyzji.
W przestrzeni publicznej krąży wiele szkodliwych opinii i są one powtarzane przez polityków czy osoby duchowne, także przez liderów opinii. Powodują, że ludzie narażają swoje zdrowie i życie, często nie zdając sobie z tego sprawy. Przekaz powinien być jasny – zagrożenie jest realne, kosztuje nas pandemia ogromne kwoty, ma dramatyczne konsekwencje dla stanu zdrowia populacji, dla poziomu życia, dla możliwości realizowania się.
Kiedyś zapytano mnie, czy widzę jakieś plusy pandemii. Jedyne, co mi przychodzi do głowy – wielu lekarzy i ratowników medycznych miało okazję sprawdzić się w trudnych warunkach. Zdali egzamin, wykształcili się w dotychczas obcych im technikach, dowiedzieli się, czym jest intensywna terapia – jaką jest trudną i ważną dziedziną medycyny. Ale to jest tak, jakby ktoś się cieszył, że na skutek wojny wiele osób nauczyło się strzelać. Widzę koszty i ofiary – myślę, że nie było warto. Szczególnie że od roku mamy skuteczną broń.
Na pytanie, czy szczepienia powinny być obowiązkowe w pewnych grupach, od początku mówię, że tak. Ochrona zdrowia, nauczyciele, służby mundurowe – powinniśmy dawać przykład. Tymczasem na moim oddziale umierali ludzie, którzy nie dość, że się sami nie szczepili, to jeszcze zniechęcali do tego swoich pacjentów. Zapłacili najwyższą cenę, ale nie słychać w przekazie antyszczepionkowców, że wielu z nich zginęło i pociągnęli za sobą innych, którzy im zaufali. To jest kolejna prawdziwa tragedia, z którą przyszło się nam mierzyć w czasie pandemii.
Proszę powiedzieć, jak sprawdził się zespół pana kliniki.
– Mam to szczęście, że cały zespół zaangażował się od początku pandemii na sto albo i więcej procent. Od pierwszych dni staliśmy się kluczowym ośrodkiem leczenia pacjentów w najcięższym stanie. Nasz zespół wyjazdowy ratował chorych w wielu województwach – w Małopolsce, w Mazowieckiem, na Śląsku, nawet w województwie pomorskim.
Mój zespół się sprawdził, wiele osób, szczególnie młodych, wykonywało po raz pierwszy pewne procedury, podołali zadaniu. Jako lekarze zrobili wszystko, żeby podnieść swoje kwalifikacje i wykazać się w tych trudnych czasach. To jest jedyny aspekt pozytywny – lekarze mogli zobaczyć, na czym polega medycyna pola walki. Plus, który nie równoważy ogromu cierpienia i strat, które ponieśliśmy w wyniku pandemii.
Spotyka się pan z pacjentami? Wracają ci, których uratowaliście?
– Ciekawe są spotkania z tymi pacjentami. Jest ich niewielu. Mają pretensje do ludzi, którzy ich zwiedli, oszukali. Odpowiadam – jeżeli słuchacie sąsiadki albo kazania księdza, który mówi, że COVID–19 nie ma, albo czytacie się w internecie, to jesteście sami sobie winni. Apeluję, żeby poważnie podchodzić do decyzji, które mają wpływ na życie. Jeśli się na czymś nie znam, pytam eksperta. W tym miejscu też wrzucę kamyczek do ogródka lekarzy wszystkich specjalności. Wielu z nich wypowiada się, nie mając pojęcia o pandemii. Są to opinie, które budzą wątpliwości pacjentów co do zasadności szczepień. Dla mnie niezrozumiała jest taka postawa. Liczę na opamiętanie w obliczu ogromu zgonów. Tego się trzymam i tego sobie życzę w nowym roku.
Rozmowa z prof. dr hab. med. Mirosławem Czuczwarem kierownikiem Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii SPSK nr 1 w Lublinie w całości do obejrzenia.