Brudne ręce chirurgów uśmiercały zamiast leczyć
Jeszcze na początku XIX w. chirurdzy kroili pacjentów brudnymi rękami, nie myli ich nawet po sekcji zwłok, gdy udawali się tuż po tym przyjmować porody, i nosili czarne fartuchy, by łatwiej było na nich ukryć ślady krwi. Lekarz, który wpadł na prostą zależność, że brudne ręce oznaczają zakażenie, popadł w obłęd, bo środowisko nie dało mu wiary. Dlaczego tyle stuleci musiało minąć od stworzenia mydła do jego powszechnego stosowania, również w medycynie – i komu udało się w końcu odkazić sale operacyjne?
Mydło znane już było w 2800 p.n.e. w Babilonii, choć służyło ono głównie do prania ubrań. Mistrzami w mydlarstwie byli mieszkańcy syryjskiego Aleppo. Starożytni wytwarzali go z popiołu, olejku cyprysowego i oleju z nasion sezamu. Musiały jednak minąć tysiące lat, by weszło do użytku powszechnego i stało się podstawą codziennej higieny. Starożytni Rzymianie na przykład woleli od mydła wmasowywanie olejów, a potem zeskrobywanie ich. Warstwa odchodziła wraz z brudem. Galowie z kolei produkowali go z tłuszczu zwierzęcego, ale z pewnością jego zapach nie zachęcał do częstego mycia. Inaczej było z mydłami z krajów arabskich. Tam do jego produkcji stosowano olejki roślinne.
Pomimo tego, że ojciec medycyny Hipokrates podkreślał znaczenie higieny, którą zalecał jako środek zapobiegający epidemiom, to przez wieki ludność dziesiątkowały choroby związane z brudem, np. dur brzuszny powszechnie znany jako choroba brudnych rąk.
Powolne przebłyski
Przypalanie ran (kauteryzacja), chleb z pajęczyną – to były średniowieczne sposoby na rany. Cyrulicy, czyli – można powiedzieć – ówcześni chirurdzy, byli odrębną profesją przez długie lata, bo lekarze nie chcieli wykonywać operacji. Oprócz nich w średniowieczu byli też nacinacze, którzy zajmowali się przepuklinami, otwierali przetoki, przeprowadzali trepanacje. Te ostatnie wykonywane były bez znieczulania. Przyżegało się jedynie rozżarzonym żelazem i gotującą się smołą. Nikt nie zająknął się jeszcze wtedy o zachowaniu odpowiednich standardów higienicznych.
Nie lek, nie zabieg, ale mycie rąk ratuje świat
Aż do połowy XIX w. nikt nie wpadł na to, że to mycie rąk ratuje przed gorączką połogową, która zabijała od 10 do 20 proc. rodzących. To lekarz węgierskiego pochodzenia, który doczekał się w Budapeszcie swojego pomnika – Ignaz Semmelweis – wpadł na bardzo prostą zależność. Pracował w wiedeńskim szpitalu, który miał dwa oddziały położnicze. W jednym z nich gorączka połogowa trawiła pacjentki bardziej. Skąd ta różnica i w ogóle sama choroba, i dlaczego u kobiet rodzących w domu zdarzała się rzadziej? Odpowiedź na te pytania wkrótce się znalazła. Zaczęło się od pewnego tragicznego wypadku, któremu uległ jego przyjaciel, profesor medycyny sądowej – Jakob Kolletschka – gdy przeprowadzał sekcję zwłok w 1847 roku. Skaleczył się skalpelem i wkrótce potem zmarł z powodu zakażenia, które się wdało. Semmelweis powiązał pewne fakty, gdy okazało się, że jego przyjaciel miał takie same objawy, jak rodzące w szpitalu kobiety. Na jednym oddziale jednak porody odbierały położne, na drugim studenci, którzy przychodzili do pacjentek wprost po sekcji zwłok. Nie myli nawet rąk. Na tym pierwszym oddziale gorączka wśród pacjentek zdarzała się rzadziej. Gdy tylko lekarz powiązał to wszystko ze sobą, od razu podzielił się spostrzeżeniem.
– Nazajutrz u wejścia sali porodowej ustawiono umywalnie i polecono studentom, aby myli ręce roztworem chlorku wapnia – pisze Jan Aubery w książce „Wielkie zwycięstwa medycyny”.
Dosłownie w ciągu kilku dni tak prosta czynność, do której do tej pory nie przykładano żadnej wagi, doprowadziła do tego, że śmiertelność wśród kobiet na oddziale wywołana gorączką połogową spadła poniżej 1 proc. Niestety, odkrycie nie spotkało się ze zrozumieniem studentów, ale i samego przełożonego Semmelweisa. Wyrzucił go z pracy. „Zaryglował” przed nim drzwi kliniki, gdy ten wręcz obsesyjnie czuwał nad higieną lekarzy w szpitalu. To wszystko doprowadziło do tego, że ten medyczny rewolucjonista popadł w obłęd. Umarł w celi szpitala psychiatrycznego, nie spotkawszy się ze zrozumieniem ze strony środowiska lekarskiego. Coś, co dziś wydaje się podstawą higieny, kiedyś uznawane było wręcz za herezję.
Szpitale – domy śmierci
Również Angielka Florence Nightingale, matka współczesnego pielęgniarstwa, spotkała się z brakiem zrozumienia. Walczyła ona o życie żołnierzy podczas wojny krymskiej w latach 1853–1856. Walczyła o to, by przed opatrywaniem ran w szpitalach polowych zachowano podstawową higienę. Jej wysiłki szły na marne, ale pojawił się brytyjski chirurg Joseph Lister. To jemu udało się sprawić, że odeszło do lamusa twierdzenie chirurga Jamesa Y. Simpsona – w 1869 roku wskazywał, że „żołnierz na polu bitwy pod Waterloo ma większe szanse na przeżycie niż człowiek, który idzie do szpitala”. Dzięki Listerowi zaczęto przykładać większą wagę do mycia rąk, i to przed każdym zabiegiem, oraz dezynfekcji chirurgicznych narzędzi. Ale do tego przełomowego w medycynie momentu pobyt w szpitalu w większości przypadków równał się z przeniesieniem na tamten świat lub trwałym kalectwem.
Rzecz tak oczywista w dzisiejszych czasach pozwoliła na to, że gangrena przestała być tak powszechna jak katar jesienią, a amputacja zakażonej kończyny rzadziej stosowana. Listerowi udało się zmienić wizerunek lekarza, który w końcu przestał być kojarzony tylko z rzeźnikiem. To właśnie ryzyko zakażenia pacjenta zmniejszało liczbę ingerencji chirurgicznych, nawet po tym, gdy odkryto eter i zaczęto go stosować przy usypianiu chorych w czasie operacji. I pomimo tego, że wynalezienie znieczulenia pozwalało na przeprowadzanie operacji na większą skalę, śmiertelność pacjentów wcale się nie zmniejszyła – higiena szpitalna pozostawiała wiele do życzenia. Wiktoriański szpital pełen był nie tylko bakterii i wirusów, lecz także robactwa i szczurów.
– Najgorsze ze wszystkiego było to, że szpitale nieustannie cuchnęły moczem, kałem i wymiocinami. Obrzydliwa woń przenikała każdy oddział chirurgiczny. Odór był tak ohydny, że niekiedy lekarze chodzili z chusteczkami przyciśniętymi do nosa. To właśnie ów afront dla zmysłów stanowił najtrudniejszy test dla studentów chirurgii podczas pierwszego dnia ich pracy w szpitalu – opisuje Lindsey Fitzharris w książce pod tytułem „Rzeźnicy i lekarze. Makabryczny świat medycyny i rewolucja Josepha Listera”.
Bezpośrednia walka z patogenami
Przez wiele lat Listerowi nie dawało spokoju, skąd bierze się stan zapalny. W końcu doszedł do wniosku, że nie można zapobiec kontaktowi rany z patogenami, dlatego należy drobnoustroje wyniszczyć w samej ranie, jeszcze przed tym, zanim dojdzie do zakażenia. Z pomocą przyszedł Ludwik Pasteur, który odkrył, że mikroorganizmy można zabić stosując wysoką temperaturę, filtrację albo środki odkażające. Lister skoncentrował się na tej ostatniej metodzie. Po kilku nieudanych próbach użycia kwasu karbolowego w dezynfekcji ran odniósł sukces. Używany w miejskich ściekach jako środek odkażający, zadziałał również w tym przypadku. Co prawda wywoływał pewne podrażnienia skóry, ale mocno ograniczył ryzyko pojawienia się stanu zapalnego.
W latach 80. XIX w. dezynfekcja została uznana za powszechny sposób radzenia sobie z infekcjami operacyjnymi. W dowód uznania za wkład wniesiony do chirurgii dostąpił zaszczytu operowania samej królowej Wiktorii (1871). Naciął jej ropień i zastosował dezynfekcję karbolem. Gdy wrócił po udanym zabiegu do swoich studentów, miał zażartować, że jest jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek godził nożem królową. To wydarzenie ostatecznie przypieczętowało jego sukces. I całych pokoleń później – zaczęliśmy dłużej żyć.
Przeczytaj także: „Kilkaset szpitali do zamknięcia?”.