Specjalizacje, Kategorie, Działy
Archiwum prywatne

Przepraszam, czy tu płacą?

Udostępnij:
O absurdach przyznawania dodatków covidowych mówi Iwona Borchulska przewodnicząca Zarządu Regionu Śląskiego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych.
W rozmowie przeprowadzonej dla portalu Lekarz POZ Iwona Borchulska wytłumaczyła dlaczego pielęgniarki wolą pracę w szpitalu tymczasowym a nie takim z oddziałami covidowymi, co bezsensownego jest w określeniu „kontakt incydentalny” i dlaczego czekanie w nieskończoność na wypłatę, gdy naraża się życie jest nie do przyjęcia:

Minister zdrowia zobowiązał kierownictwo szpitali covidowych, by pielęgniarki otrzymywały podwójne wynagrodzenia za pracę w tych szczególnych warunkach zagrożenia koronawirusem.

Niestety - nie wiem, czy wina jest po stronie NFZ, czy wynika to z jakichś zaleceń wewnętrznych - listy płac za pracę z pacjentami covidowymi są weryfikowane w oparciu o nieznane nam kryteria, w efekcie czego mamy pielęgniarki, którym nie zapłacono nawet za listopad czy grudzień zeszłego roku. W związku z tym pragmatyzm i chłodna kalkulacja nakazują im zgłaszać się do oddziałów stricte covidowych czy szpitali tymczasowych, bo te podlegają wojewodzie, a z odpowiednim (tj. obejmującym stuprocentowy dodatek do wynagrodzenia) płaceniem personelowi medycznemu oddelegowanemu przez wojewodę do pracy przy pacjentach covidowych nie ma żadnych problemów.


Jeśli pielęgniarka ma wybrać między pracą z pacjentem covidowym za dwie pensje, a czekaniem nie wiadomo jak długo na dodatkową gratyfikację (ów dodatek z polecenia ministra), oczywiście wybierze to pierwsze, czyli miejsce, w którym nie musi czekać miesiącami na pensję, w ciągłej obawie czy ostatecznie w ogóle ją otrzyma.

Czasem dostaje nakaz pracy (od wojewody), a czasem zgłasza się sama (mając w perspektywie chociaż wyższe wynagrodzenie bez konieczności proszenia się o nie). Po prostu – wojewoda ma swój fundusz i wypłaty idą sprawnie, za to NFZ działa opieszale bądź nie ma podstaw, by działać w zakresie przekazania środków na dodatki, gdy pracodawcy nie uwzględnią danego pracownika w listach osób uprawnionych do owego dodatku, a to dzieje się niestety wcale nie tak rzadko. Zarządzający podmiotami leczniczymi tłumaczą się bowiem zwykle obawami o ewentualne wezwanie ich do zwrotu nienależnie pobranych środków, gdyby NFZ uznał danego pracownika za nieuprawnionego do dodatku, a zważywszy na wytyczne uprawniające do przedmiotowego dodatku, zdarzają się odmienne interpretacje co do spełnienia przesłanek.

Przykład? Polecenie ministra gwarantuje dodatek pracownikowi medycznemu wykonującemu świadczenia w izbie przyjęć. Część dyrektorów zupełnie niezasadnie zawęża grono beneficjentów dodatku do osób zatrudnionych stricte w tejże izbie, podczas gdy zasadne byłoby objęcie dodatkiem także personelu na tę izbę schodzącego, udzielającego tam świadczeń. Często do przyjęcia pacjenta wzywane są właśnie pielęgniarki z oddziałów, które udzielają mu świadczeń zdrowotnych już na izbie przyjęć, toteż dodatek w mojej ocenie powinny dostać, co zresztą potwierdziło Ministerstwo Zdrowia w jednym z pism do naszego związku.

Odpowiadając na wnioski pracowników o przyznanie im dodatku dyrektorzy szpitali często twierdzą też, że przekazują listy osób, które miały kontakt z pacjentem covidowym i należą się im specjalne stawki, ale Fundusz je weryfikuje i ma rzekomo sporo wątpliwości, stąd opieszałość w wypłacie bądź w samej decyzji o przyznaniu (bądź nie) danej osobie dodatku.

Wątpliwości nurtują również nas, bo niezupełnie wiemy, jak rozumieć wskazywany w warunkach wypłaty dodatku, przekreślający szanse na ten jego otrzymanie, „kontakt incydentalny” (z pacjentem zarażonym lub z podejrzeniem zarażenia). Niektórzy dyrektorzy zakładają, że jest to tylko jedno wejście na salę, gdzie przebywają pacjenci zakażeni koronawirusem (zatem dwa już uprawniałyby do dodatku), inni - że jest to kontakt z takim pacjentem nawet kilka razy w miesiącu (w tym przypadku szanse na dodatek maleją, zmniejsza się grono potencjalnych jego beneficjentów).

Rodzi to kolejne rozbieżności w traktowaniu personelu medycznego, a więc potęguje poczucie niesprawiedliwości wśród m.in. pielęgniarek i położnych.

Stąd też właśnie, jak już wspomniałam, w związku z długim oczekiwaniem na obiecane i przyznane już przez ministra dodatki, a także w związku z nieprawidłowościami w naliczaniu i wypłacie tych dodatków, pielęgniarki zgłaszają się do pracy według prostej logiki – jeśli mam pracować z pacjentem covidowym, wolę to robić za wyższe wynagrodzenie. Założenie to zdaje się rozsądne, trudno odmówić im racji. Nikt nie chce być stratny.
W szpitalu, który nie jest wskazany jako drugiego czy trzeciego stopnia, czyli nie jest wprost wskazany do, nazwijmy to, płatności covidowych, sytuacja też może stać się niebezpieczna, kiedy np. po kilku dniach od przyjęcia na operację kolana pacjent okaże się zakażony koronawirusem. My o takich pacjentach kolokwialnie mówimy, że „wylęgają się”. Wygląda to tak: pacjent zgłasza się na rutynową operację, a po trzech dniach ma gorączkę i po zrobieniu testu okazuje się, że wynik jest dodatni. Wówczas ów pacjent jest izolowany – z reguły są np. dwie sale izolowanych pacjentów, oprócz tego jest oddział zwykły. Zdarza się, że w tym szpitalu jest też oddział covidowy i tam koleżanki otrzymują dodatkowe pieniądze (z opóźnieniem czy nie, ale mają przyznane), natomiast na tej przykładowej ortopedii koleżanki nie dostają dodatków, choć tam jest kilku pacjentów covidowych. One pytają logicznie: kto zdecydował, że nie otrzymujemy pieniędzy? Ubieramy się w kombinezony i wchodzimy na oddział, gdzie są zakażeni, izolowani pacjenci, wracamy, nie mamy chwili oddechu.

Czym taki oddział izolacyjny różni się od covidowego?

Wszystko jest postawione na głowie, panuje chaos. A w tym bałaganie nie można zapomnieć o dobru pacjenta, jego bezpieczeństwie, ale też o bezpieczeństwie pracy personelu, coraz bardziej zmęczonego, wyeksploatowanego, zestresowanego, zmuszonego do proszenia się o należne mu dodatki.
Na Śląsku sytuacja jest szczególna – mamy większą niż inne regiony gęstość zaludnienia, więcej dużych zakładów pracy (a więc ognisk zakażeń), stąd i tyle zachorowań. Koleżanki ze szpitala tymczasowego opowiadały, że tam jest ich 10 na zmianie – 5 na 120 łóżek, a kolejne 5 na 40 łóżek respiratorowych. Tak się nie da pracować. Normalnie tam powinno być 90 pielęgniarek podzielonych na 4 zmiany. Powinno być dwadzieścia kilka na zmianie, a jest 5! Należałoby zadać pytanie o typową czynność: ile czasu wymaga przełożenie pacjenta z tymi wszystkimi rurkami z pleców na brzuch? Co jest przecież konieczne. To wykonuje 5 osób przypadających na 40 pacjentów!

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest „czas wojny” i trzeba pracować w ekstremalnych warunkach, ale nie możemy narażać i siebie, i pacjentów, zwiększać i tak już potężnego ryzyka dla zdrowia i życia. A tym narażaniem może być szkolenie, które nam zaproponowano na Śląsku – dostaliśmy (jako grupa zawodowa) link (!) z instruktażem, żeby przeszkolić ludzi do pracy z respiratorem… Żeby było jasne - pielęgniarki mają przez internet uczyć się pracy z respiratorem. Takie praktyki mogą przecież doprowadzić do tragedii! Zastanówmy się, dokąd zmierzamy.

Czy naprawdę sens ma wyliczanie pielęgniarkom minut spędzonych przy tzw. pacjencie covidowym (co niestety, wbrew prawu, ma miejsce w niektórych podmiotach leczniczych) lub skupianie się na tym, w jakiego stopnia szpitalu pracuje?! Ona się naraża, pracuje z zakażonymi i podejrzanymi o zakażenie. Naraża więc także swoją rodzinę, swoich bliskich, bo przecież jeśli zachoruje, zanim się zorientuje, bardzo możliwe, że zacznie zarażać we własnym domu. Nie zmuszajmy jej do kalkulowania, tylko doceńmy to, że wykonuje tę ciężką pracę.

To naprawdę nie czas na udowadnianie personelowi medycznemu, dlaczego tzw. dodatki covidowe mu się „po prostu nie należą".
 
Partner serwisu
Archiwum prywatne
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.