Polacy i tak pójdą do SOR-ów, nie lekarzy rodzinnych. Pogódźmy się z tym

Udostępnij:
Nie ma co narzekać na to, że polscy pacjenci zamiast do lekarzy rodzinnych czy specjalistów: wybierają Szpitalne Oddziały Ratunkowe. Podobnie dzieje się na całym świecie, nawet w krajach, gdzie nie ma kolejek. Pora się z tym pogodzić i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
W czasie rozmów z jednym z amerykańskich lekarzy ratunkowych na zadane pytanie co by zrobił mając ostrą infekcję dróg oddechowych, czy skorzystałby z pomocy lekarza rodzinnego czy też zgłosiłby się do „Emergency Department”: padła krótka odpowiedź „nie mam czasu na korzystanie z pomocy lekarzy rodzinnych”.

Oczywiście stwierdzenie takie jest swoistym „wbijaniem kija w mrowisko” (nie tylko w USA jak łatwo się domyślić). Paradoks jest być może tym większy, że podstawy medycyny ratunkowej w jej kolebce czyli właśnie USA tworzyli lekarze rodzinni.

Nawet w takich krajach jak Izrael gdzie zarówno dostępność do lekarza rodzinnego jak i ambulatoryjnego trybu świadczeń specjalistycznych i diagnostyki jest bardzo szybka oddziały ratunkowe zmagają się z stałą falą pacjentów, którzy zupełnie spokojnie mogliby być leczeni poza nimi. Z czego wynika to zjawisko?

Institute for Liderhsip in Emergency Medicine (powołany przy Harvard Medical School) w swoich analizach wykazał, że obciążenie oddziałów ratunkowych na całym świecie na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat wzrosło dwukrotnie.
Podobne analizy wykonywane przez Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia potwierdzają, że i w naszym kraju skala zjawiska jest podobna.

Odpowiedź jest dość prosta, pomimo narzekania na SOR-y stają się one ofiarą własnego sukcesu, o czym świadczy wybór lub też właściwie napór pacjentów. Założenie popełnione przez twórców systemu ratownictwa medycznego w Polsce oparte na powołaniu go do działania w przypadku „nagłych stanów zagrożenia zdrowotnego” okazało się nieco zbyt entuzjastyczne. System nie jest odporny na napływ pacjentów „nienagłych” (wg badań CMJ mogą oni stanowić nawet 80%). Problemem jest też efektywne radzeniem sobie w przypadku stanów zagrożenia życia, zwłaszcza w przypadku małych SOR.

Nie tylko w Polsce, medycyna ratunkowa jest tylko jednym z naczyń układu połączonego. Zakładając, że liczba pacjentów odczuwających pilną potrzebę widzenia się z lekarzem a także tych, którzy ulegają faktycznie nieszczęśliwym zdarzeniom lub nagłym stanom zdrowotnym pozostaje na podobnym poziomie w większości krajów rozwiniętych, muszą oni w jakiś sposób zrealizować tę potrzebę. W zasadzie pozostają dwa wyjścia po pierwsze skorzystać z pomocy praktyki lekarzy rodzinnych po drugie udanie się do oddziału ratunkowego. Argumentem, który często przesądza na rzecz SOR jest w przekonaniu pacjentów szybka droga do konsultacji i badań specjalistycznych a także możliwości hospitalizacji. Przekonanie to jest podobne w większości krajów.

Pozostaje pytanie czy warto z tym przekonaniem walczyć? Zwłaszcza w dobie zwiększających się oczekiwań pacjentów i coraz większego poziomu roszczeń. Mimo wszystko SOR posiada znacznie większe i lepsze zaplecze aniżeli gabinet nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Co ciekawe nawet system dopłat przez pacjenta (stosowany np. w Izraelu ekwiwalent 100 USD) wcale nie odstrasza przed wyborem tej właśnie drogi.

Skoro nie można stworzyć mechanizmu zaporowego dla SOR należy raczej pogodzić się z zjawiskiem rosnącej liczby pacjentów i szukać efektywnych sposobów radzenia sobie z nim.

Pełny tekst Przemysława Guły ukaże się w najbliższym numerze miesięcznika "Menedżer Zdrowia"
 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.