Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta
Potraktujmy koronawirusa jako lekcję
Autor: Iwona Konarska
Data: 25.01.2021
Źródło: KL
Tagi: | Andrzej Horban |
– Atakujący dzisiaj wirus jest inny niż SARS, nie zabija jak tamten, ale bardziej się rozprzestrzenia. Z reguły tak jest, że gdy zaczyna dominować wariant, który łatwiej się transmituje, jest on mniej zjadliwy, a śmiertelność spada – mówi prof. Andrzej Horban, doradca premiera ds. COVID-19 i przewodniczący Rady Medycznej ds. COVID-19 przy premierze, w rozmowie z „Menedżerem Zdrowia”.
Wahał się pan, czy przyjąć propozycję premiera, by został pan doradcą w sprawach walki z COVID-19?
– Jeżeli premier życzy sobie mieć doradców, jest rzeczą jasną od dawna, że przypomnę opinię z przeszłości: „premierowi się nie odmawia”. A mówiąc poważnie, taka propozycja była wyrazem zaufania do środowiska lekarskiego. Następnym krokiem – myślę, że korzystnym – było powołanie Rady Medycznej ds. COVID-19 przy premierze.
Jakie są pana doświadczenia z minionych miesięcy? Lepiej jest przekonywać ludzi do szczepień prośbą czy groźbą?
– Społeczeństwo jest dość mocno przekonane, że należy się szczepić. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A jak sądzę, najlepiej jest przekonywać rzetelną informacją – ani prośbą, ani groźbą. Jeżeli tak się postępuje, przedstawia się fakty, a nie emocjonalne apele, większość ludzi zachowuje się racjonalnie i postępuje logicznie.
Jak przebiegają prace Rady Medycznej, której pan przewodniczy?
– Zadanie Rady Medycznej jest bardzo proste – doradzanie premierowi, ale nie podejmowanie decyzji. Tu jest klarowny podział. Przypomnę, że Radę powołuje premier. Generalnie kandydatami do tego gremium byli ludzie, którzy z uwagi na swoją działalność, wiedzę i doświadczenie są od początku zaangażowani w zwalczanie epidemii. Większość z nich to lekarze chorób zakaźnych, którzy z założenia są wyszkoleni jako medycy pełniący służbę publiczną. Jest to pewna kategoria ludzi, którzy potrafią myśleć propaństwowo, dlatego też nikt nie odmówił udziału w pracach. A co do samych zasad współpracy – można powiedzieć, że przekazywanie informacji działa w dwie strony. I ja, i moi koledzy z Rady Medycznej przekazujemy tylko sprawdzone fakty, a opinie najczęściej powstają po wszechstronnej dyskusji. Każdy z członków Rady ma otwartą drogę i do premiera, i do ministra zdrowia, oprócz tego są organizowane cykliczne spotkania. Rada zajmuje się problemami medycznymi – ostatnio taktyką grup szczepień, mniej organizacją ochrony zdrowia, ale jeżeli widzimy, że coś można poprawić, oczywiście sugerujemy rozwiązanie. Rada Medyczna przyjmuje pewien pakiet zaleceń, który albo jest aplikowany społeczeństwu, albo nie. To są czasem trudne dylematy dla polityków, jednak Rada radzi, a premier podejmuje decyzje.
Niedawno matki wcześniaków wywalczyły sobie szybsze szczepienia. Czy jeszcze jakąś grupę przeniósłby pan na wyższe miejsce?
– Zasady powinny być mocno uproszczone, bo jeżeli są wyjątki, jeżeli otwiera się furtkę, natychmiast robi się z niej brama. Stanowisko Rady jest następujące – w pierwszej kolejności powinni być szczepieni lekarze, ale ci, którzy bezpośrednio zajmują się pacjentami. Potem można równolegle szczepić osoby zatrudnione w DPS czy ZOL. Te miejsca są „rozsadnikami zła”, bo to pracownicy zakażają tam pensjonariuszy. Potem szczepienia powinny się odbywać według wieku i prostej zasady: im człowiek starszy, tym szybciej będzie zaszczepiony. Później wszystko będzie zależeć od dostaw szczepionek, a one są regulowane – pamiętajmy, że jesteśmy w Unii Europejskiej. Często jako przykład dużej liczby zaszczepionych stawia się Izrael. Zwróćmy jednak uwagę na zasadnicze różnice: Izrael nie jest w Unii, jest krajem bardzo małym, zmilitaryzowanym, gdzie po prostu wydaje się rozkazy. No i pojawia się kwestia dostępności szczepionki. Polska jako członek Unii Europejskiej nie może omijać przepisów. Szczepionka, która jest u nas podawana, musi być zarejestrowana w którymś z krajów unijnych.
Jakie jest pana stanowisko w dyskusji: pięć czy sześć dawek z jednej fiolki szczepionki Pfizera?
– Najpierw zaznaczę, że to nie my jesteśmy tacy bystrzy w poszukiwaniu lepszych rozwiązań, tylko bracia Czesi, którzy zawsze byli porządni i potrafili liczyć. Przepisy nakazują stosowanie leku, a więc i szczepionki, dopiero gdy przejdzie proces rejestracyjny. Jednym z jego efektów jest ChPL, w której zapisano, jak ten lek ma być stosowany. Zaproponowana zmiana została zaaprobowana bardzo szybko. Teraz często decyzje są szybko i szczęśliwie podejmowane, więc jest to absolutnie w porządku. I taki jest obowiązek – wyjątki są dwa: gdy prowadzi się badania kliniczne lub wykonuje eksperyment medyczny, co z kolei opisuje ustawa o zawodach medycznych. Każde inne postępowanie naraża lekarza na odpowiedzialność. Tyle prawo, a teraz realia – podzielenie fiolki na 6 dawek jest bardzo piękne, ale wymaga precyzji od osoby pobierającej szczepionkę. Proszę pamiętać, że to będzie szczepienie masowe, kilka tysięcy punktów, kilka tysięcy osób, pośpiech, który jest niewskazany.
Główny problem polega na tym, że tej szczepionki nie ma dla wszystkich od razu, więc trzeba ustawić ludzi w jakiejś kolejności, no i dążyć do maksymalnego wykorzystania każdej fiolki. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach.
Czy politycy szybko opanowali wiedzę o koronawirusie i ograniczeniach, jakie niesie?
– Szybko, bo choroby zakaźne są generalnie dość proste – jest czynnik sprawczy, jest możliwość diagnostyki, można opisać przebieg kliniczny i skutki zakażenia. Nawet gdy się pojawia nowa jednostka chorobowa, w dzisiejszych czasach bardzo szybko wiadomo, co należy robić. Wynika to z kolosalnego postępu, jaki świat poczynił w ostatnich latach. Znalezienie czynnika sprawczego i opracowanie testów diagnostycznych zajęło dosłownie kilka tygodni, wprowadzenie skutecznych metod leczenia – kolejne kilka tygodni, stworzenie skutecznej szczepionki – kilka miesięcy. To jest tempo rewelacyjne, do tej pory niespotykane.
A co do ograniczeń, zaznaczę, że to nie my, ale wirus nie pozostawił politykom pola manewru. Omówmy to sobie jako lekcję. Oto pojawia się nowa jednostka chorobowa, która jest wywoływana przez akurat tak, a nie inaczej rozmnażającego się wirusa. Pierwsze pytanie brzmi: jaki jest obraz kliniczny, następne: ile będzie osób hospitalizowanych i ile umrze. Taką informację od konsultanta minister zdrowia powinien dostać na biurko. Powiedzmy, jak w tym przypadku, że zachoruje 60–70 proc. społeczeństwa przy 3-procentowej śmiertelności. Trzeba wszystko chłodno policzyć, pamiętając, że przeciętnie rocznie umiera ok. 1 proc. społeczeństwa. Co można zrobić? Zahamować – nie wpuścić wirusa na dany teren. To jest prawie niemożliwe, ale można spróbować. Mamy doświadczenie z pierwszym SARS, był to podobny koronawirus, też powodujący zapalenia płuc, tyle że z 10-procentową śmiertelnością, więc bardzo dużo osób leczono na oddziałach intensywnej terapii. Dzięki temu chorzy byli szybko identyfikowani i izolowani – udało się nie dopuścić wirusa do Polski. Z grypą AH1N1 już się to nie udało. Atakujący dzisiaj wirus jest inny niż SARS, nie zabija jak tamten, ale bardziej się rozprzestrzenia. Z reguły tak jest, że gdy zaczyna dominować wariant, który łatwiej się transmituje, jest on mniej zjadliwy, a śmiertelność spada.
Teraz okazało się, że dzieci chorują łagodniej, gdyż najprawdopodobniej mają częstszy kontakt z koronawirusami, które są odpowiedzialne za 20 proc. infekcji dróg oddechowych w tej grupie wiekowej. To dlatego ich układ immunologiczny sprawnie eliminuje wirusa, a przebieg choroby jest skąpoobjawowy lub wręcz bezobjawowy. U 80 proc. osób dorosłych jest podobnie, jednak u ludzi starszych, zwłaszcza z innymi obciążeniami zdrowotnymi, choroba przebiega znacznie ciężej. Dochodzi do śródmiąższowego zapalenia płuc prowadzącego czasami aż do zespołu ostrej niewydolności oddechowej w przebiegu dość skomplikowanego patofizjologicznie procesu. Śmiertelność jest wtedy olbrzymia – do 40 proc. w warunkach prawidłowo działającego oddziału intensywnej terapii. Co oznacza w skrócie jedną znakomicie wyszkoloną pielęgniarkę na jedno, dwa łóżka (o pozostałym personelu nie wspomnę). Gdy nie można zapewnić takich warunków, śmiertelność rośnie i osiąga nawet 90 proc.
Jakimi etapami i działaniami opisałby pan pandemię w polskim wydaniu?
– Pięćset nowo zdiagnozowanych osób na wiosnę – tak, wtedy udawało się utrzymać pandemię w ryzach mimo olbrzymich kłopotów ze środkami ochrony osobistej na początku. Wystarczyło oddziałów intensywnej terapii, niewystarczająca była jednak liczba szpitali zakaźnych. Ogromną pomocą były szpitale jednoimienne. Wielkie, znakomite, wielospecjalistyczne szpitale przekształcono w szpitale covidowe. Można powiedzieć, że dzięki „zdemolowaniu” części szpitali udało się uchronić inne i pacjenci z niecovidowymi schorzeniami nie byli pozbawieni pomocy. Tysiąc osób zakażonych dziennie też byśmy wytrzymali. Kiedy jednak przyszła druga fala, nie udało się jeszcze osiągnąć odporności populacyjnej. Tu kłania się matematyka – jeżeli jest do 10 tys. dziennie nowo zdiagnozowanych zakażonych, a 20 proc. wymaga hospitalizacji, która trwa średnio 5 dni, to po 5 dniach zajętych jest 10 tys. łóżek. Jeżeli zakażeniu klinicznie jawnemu, bo tylko o takim rozmawiamy, ulegnie dziennie 30 tys. osób, będziemy potrzebowali 30 tys. łóżek tygodniowo, a to oznacza generalne, jak to określam, zdemolowanie szpitalnictwa. Po pierwsze, jest to znaczne ograniczenie dostępności łóżek szpitalnych dla innych, „zwykłych” chorych. Po drugie, należy zapewnić pacjentom z COVID-19 leki, płyny, diagnostykę, a przede wszystkim tlen, często niezbędny w nadzwyczajnych ilościach. Jeżeli zaś liczba osób wymagających hospitalizacji przekroczyłaby 30 tys., musielibyśmy przejść na etap medycyny nadzwyczajnej, żeby nie powiedzieć – katastrof. I dlatego trzeba było tworzyć szpitale polowe z łóżkami z dostępną instalacją tlenową, które mogłyby być wykorzystane w tym przypadku.
Poziom usług medycznych będzie tam gorszy niż w specjalistycznych szpitalach, trzeba zatem coś zrobić, żeby tej katastrofy nie było. W sytuacji gdy nie mamy skutecznego leczenia, nie mamy szczepionki, oznacza to „posadzenie” ludzi w domu. To nie są łatwe rozstrzygnięcia, zwłaszcza dla decydentów. Przy pierwszym lockdownie naprawdę nie było wyjścia, ale udało się nad podziw. Później było trochę optymizmu, bo przecież w wakacje mieliśmy nadal niski poziom zakażeń, ale wszyscy się zastanawiali, co przyniesie jesień.
Pierwsza fala wrześniowa była jeszcze do opanowania, ale w październiku wrócili studenci i w połowie miesiąca pojawiła się ogromna fala zakażeń. Dzieci szkolne zarażają rodziców – 40-latków, a studenci swoich rodziców – starsze już osoby. Zakażenie idzie jak huragan, a 60-latek choruje dużo ciężej niż 40-latek. Na szczęście zdążyliśmy z dostosowaniem szpitali do potrzeb tych pacjentów. Najważniejsze jest, aby chorym dostarczyć terapię tlenową – 10 proc. z nich wymaga 50–60 litrów na minutę, bo inaczej umrą. I to, że sobie z tym poradziliśmy, jest sukcesem i medycznym, i organizacyjnym.
Prof. Andrzej Horban jest jednym z „Liderów Roku 2020 w Ochronie Zdrowia – zdrowie publiczne” w konkursie „Sukces Roku”.
Lista nagrodzonych w konkursie „Sukces Roku 2020 w Ochronie Zdrowia – Liderzy Medycyny” znajduje się na stronie internetowej: www.termedia.pl/SukcesRoku/wyniki.
– Jeżeli premier życzy sobie mieć doradców, jest rzeczą jasną od dawna, że przypomnę opinię z przeszłości: „premierowi się nie odmawia”. A mówiąc poważnie, taka propozycja była wyrazem zaufania do środowiska lekarskiego. Następnym krokiem – myślę, że korzystnym – było powołanie Rady Medycznej ds. COVID-19 przy premierze.
Jakie są pana doświadczenia z minionych miesięcy? Lepiej jest przekonywać ludzi do szczepień prośbą czy groźbą?
– Społeczeństwo jest dość mocno przekonane, że należy się szczepić. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A jak sądzę, najlepiej jest przekonywać rzetelną informacją – ani prośbą, ani groźbą. Jeżeli tak się postępuje, przedstawia się fakty, a nie emocjonalne apele, większość ludzi zachowuje się racjonalnie i postępuje logicznie.
Jak przebiegają prace Rady Medycznej, której pan przewodniczy?
– Zadanie Rady Medycznej jest bardzo proste – doradzanie premierowi, ale nie podejmowanie decyzji. Tu jest klarowny podział. Przypomnę, że Radę powołuje premier. Generalnie kandydatami do tego gremium byli ludzie, którzy z uwagi na swoją działalność, wiedzę i doświadczenie są od początku zaangażowani w zwalczanie epidemii. Większość z nich to lekarze chorób zakaźnych, którzy z założenia są wyszkoleni jako medycy pełniący służbę publiczną. Jest to pewna kategoria ludzi, którzy potrafią myśleć propaństwowo, dlatego też nikt nie odmówił udziału w pracach. A co do samych zasad współpracy – można powiedzieć, że przekazywanie informacji działa w dwie strony. I ja, i moi koledzy z Rady Medycznej przekazujemy tylko sprawdzone fakty, a opinie najczęściej powstają po wszechstronnej dyskusji. Każdy z członków Rady ma otwartą drogę i do premiera, i do ministra zdrowia, oprócz tego są organizowane cykliczne spotkania. Rada zajmuje się problemami medycznymi – ostatnio taktyką grup szczepień, mniej organizacją ochrony zdrowia, ale jeżeli widzimy, że coś można poprawić, oczywiście sugerujemy rozwiązanie. Rada Medyczna przyjmuje pewien pakiet zaleceń, który albo jest aplikowany społeczeństwu, albo nie. To są czasem trudne dylematy dla polityków, jednak Rada radzi, a premier podejmuje decyzje.
Niedawno matki wcześniaków wywalczyły sobie szybsze szczepienia. Czy jeszcze jakąś grupę przeniósłby pan na wyższe miejsce?
– Zasady powinny być mocno uproszczone, bo jeżeli są wyjątki, jeżeli otwiera się furtkę, natychmiast robi się z niej brama. Stanowisko Rady jest następujące – w pierwszej kolejności powinni być szczepieni lekarze, ale ci, którzy bezpośrednio zajmują się pacjentami. Potem można równolegle szczepić osoby zatrudnione w DPS czy ZOL. Te miejsca są „rozsadnikami zła”, bo to pracownicy zakażają tam pensjonariuszy. Potem szczepienia powinny się odbywać według wieku i prostej zasady: im człowiek starszy, tym szybciej będzie zaszczepiony. Później wszystko będzie zależeć od dostaw szczepionek, a one są regulowane – pamiętajmy, że jesteśmy w Unii Europejskiej. Często jako przykład dużej liczby zaszczepionych stawia się Izrael. Zwróćmy jednak uwagę na zasadnicze różnice: Izrael nie jest w Unii, jest krajem bardzo małym, zmilitaryzowanym, gdzie po prostu wydaje się rozkazy. No i pojawia się kwestia dostępności szczepionki. Polska jako członek Unii Europejskiej nie może omijać przepisów. Szczepionka, która jest u nas podawana, musi być zarejestrowana w którymś z krajów unijnych.
Jakie jest pana stanowisko w dyskusji: pięć czy sześć dawek z jednej fiolki szczepionki Pfizera?
– Najpierw zaznaczę, że to nie my jesteśmy tacy bystrzy w poszukiwaniu lepszych rozwiązań, tylko bracia Czesi, którzy zawsze byli porządni i potrafili liczyć. Przepisy nakazują stosowanie leku, a więc i szczepionki, dopiero gdy przejdzie proces rejestracyjny. Jednym z jego efektów jest ChPL, w której zapisano, jak ten lek ma być stosowany. Zaproponowana zmiana została zaaprobowana bardzo szybko. Teraz często decyzje są szybko i szczęśliwie podejmowane, więc jest to absolutnie w porządku. I taki jest obowiązek – wyjątki są dwa: gdy prowadzi się badania kliniczne lub wykonuje eksperyment medyczny, co z kolei opisuje ustawa o zawodach medycznych. Każde inne postępowanie naraża lekarza na odpowiedzialność. Tyle prawo, a teraz realia – podzielenie fiolki na 6 dawek jest bardzo piękne, ale wymaga precyzji od osoby pobierającej szczepionkę. Proszę pamiętać, że to będzie szczepienie masowe, kilka tysięcy punktów, kilka tysięcy osób, pośpiech, który jest niewskazany.
Główny problem polega na tym, że tej szczepionki nie ma dla wszystkich od razu, więc trzeba ustawić ludzi w jakiejś kolejności, no i dążyć do maksymalnego wykorzystania każdej fiolki. Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach.
Czy politycy szybko opanowali wiedzę o koronawirusie i ograniczeniach, jakie niesie?
– Szybko, bo choroby zakaźne są generalnie dość proste – jest czynnik sprawczy, jest możliwość diagnostyki, można opisać przebieg kliniczny i skutki zakażenia. Nawet gdy się pojawia nowa jednostka chorobowa, w dzisiejszych czasach bardzo szybko wiadomo, co należy robić. Wynika to z kolosalnego postępu, jaki świat poczynił w ostatnich latach. Znalezienie czynnika sprawczego i opracowanie testów diagnostycznych zajęło dosłownie kilka tygodni, wprowadzenie skutecznych metod leczenia – kolejne kilka tygodni, stworzenie skutecznej szczepionki – kilka miesięcy. To jest tempo rewelacyjne, do tej pory niespotykane.
A co do ograniczeń, zaznaczę, że to nie my, ale wirus nie pozostawił politykom pola manewru. Omówmy to sobie jako lekcję. Oto pojawia się nowa jednostka chorobowa, która jest wywoływana przez akurat tak, a nie inaczej rozmnażającego się wirusa. Pierwsze pytanie brzmi: jaki jest obraz kliniczny, następne: ile będzie osób hospitalizowanych i ile umrze. Taką informację od konsultanta minister zdrowia powinien dostać na biurko. Powiedzmy, jak w tym przypadku, że zachoruje 60–70 proc. społeczeństwa przy 3-procentowej śmiertelności. Trzeba wszystko chłodno policzyć, pamiętając, że przeciętnie rocznie umiera ok. 1 proc. społeczeństwa. Co można zrobić? Zahamować – nie wpuścić wirusa na dany teren. To jest prawie niemożliwe, ale można spróbować. Mamy doświadczenie z pierwszym SARS, był to podobny koronawirus, też powodujący zapalenia płuc, tyle że z 10-procentową śmiertelnością, więc bardzo dużo osób leczono na oddziałach intensywnej terapii. Dzięki temu chorzy byli szybko identyfikowani i izolowani – udało się nie dopuścić wirusa do Polski. Z grypą AH1N1 już się to nie udało. Atakujący dzisiaj wirus jest inny niż SARS, nie zabija jak tamten, ale bardziej się rozprzestrzenia. Z reguły tak jest, że gdy zaczyna dominować wariant, który łatwiej się transmituje, jest on mniej zjadliwy, a śmiertelność spada.
Teraz okazało się, że dzieci chorują łagodniej, gdyż najprawdopodobniej mają częstszy kontakt z koronawirusami, które są odpowiedzialne za 20 proc. infekcji dróg oddechowych w tej grupie wiekowej. To dlatego ich układ immunologiczny sprawnie eliminuje wirusa, a przebieg choroby jest skąpoobjawowy lub wręcz bezobjawowy. U 80 proc. osób dorosłych jest podobnie, jednak u ludzi starszych, zwłaszcza z innymi obciążeniami zdrowotnymi, choroba przebiega znacznie ciężej. Dochodzi do śródmiąższowego zapalenia płuc prowadzącego czasami aż do zespołu ostrej niewydolności oddechowej w przebiegu dość skomplikowanego patofizjologicznie procesu. Śmiertelność jest wtedy olbrzymia – do 40 proc. w warunkach prawidłowo działającego oddziału intensywnej terapii. Co oznacza w skrócie jedną znakomicie wyszkoloną pielęgniarkę na jedno, dwa łóżka (o pozostałym personelu nie wspomnę). Gdy nie można zapewnić takich warunków, śmiertelność rośnie i osiąga nawet 90 proc.
Jakimi etapami i działaniami opisałby pan pandemię w polskim wydaniu?
– Pięćset nowo zdiagnozowanych osób na wiosnę – tak, wtedy udawało się utrzymać pandemię w ryzach mimo olbrzymich kłopotów ze środkami ochrony osobistej na początku. Wystarczyło oddziałów intensywnej terapii, niewystarczająca była jednak liczba szpitali zakaźnych. Ogromną pomocą były szpitale jednoimienne. Wielkie, znakomite, wielospecjalistyczne szpitale przekształcono w szpitale covidowe. Można powiedzieć, że dzięki „zdemolowaniu” części szpitali udało się uchronić inne i pacjenci z niecovidowymi schorzeniami nie byli pozbawieni pomocy. Tysiąc osób zakażonych dziennie też byśmy wytrzymali. Kiedy jednak przyszła druga fala, nie udało się jeszcze osiągnąć odporności populacyjnej. Tu kłania się matematyka – jeżeli jest do 10 tys. dziennie nowo zdiagnozowanych zakażonych, a 20 proc. wymaga hospitalizacji, która trwa średnio 5 dni, to po 5 dniach zajętych jest 10 tys. łóżek. Jeżeli zakażeniu klinicznie jawnemu, bo tylko o takim rozmawiamy, ulegnie dziennie 30 tys. osób, będziemy potrzebowali 30 tys. łóżek tygodniowo, a to oznacza generalne, jak to określam, zdemolowanie szpitalnictwa. Po pierwsze, jest to znaczne ograniczenie dostępności łóżek szpitalnych dla innych, „zwykłych” chorych. Po drugie, należy zapewnić pacjentom z COVID-19 leki, płyny, diagnostykę, a przede wszystkim tlen, często niezbędny w nadzwyczajnych ilościach. Jeżeli zaś liczba osób wymagających hospitalizacji przekroczyłaby 30 tys., musielibyśmy przejść na etap medycyny nadzwyczajnej, żeby nie powiedzieć – katastrof. I dlatego trzeba było tworzyć szpitale polowe z łóżkami z dostępną instalacją tlenową, które mogłyby być wykorzystane w tym przypadku.
Poziom usług medycznych będzie tam gorszy niż w specjalistycznych szpitalach, trzeba zatem coś zrobić, żeby tej katastrofy nie było. W sytuacji gdy nie mamy skutecznego leczenia, nie mamy szczepionki, oznacza to „posadzenie” ludzi w domu. To nie są łatwe rozstrzygnięcia, zwłaszcza dla decydentów. Przy pierwszym lockdownie naprawdę nie było wyjścia, ale udało się nad podziw. Później było trochę optymizmu, bo przecież w wakacje mieliśmy nadal niski poziom zakażeń, ale wszyscy się zastanawiali, co przyniesie jesień.
Pierwsza fala wrześniowa była jeszcze do opanowania, ale w październiku wrócili studenci i w połowie miesiąca pojawiła się ogromna fala zakażeń. Dzieci szkolne zarażają rodziców – 40-latków, a studenci swoich rodziców – starsze już osoby. Zakażenie idzie jak huragan, a 60-latek choruje dużo ciężej niż 40-latek. Na szczęście zdążyliśmy z dostosowaniem szpitali do potrzeb tych pacjentów. Najważniejsze jest, aby chorym dostarczyć terapię tlenową – 10 proc. z nich wymaga 50–60 litrów na minutę, bo inaczej umrą. I to, że sobie z tym poradziliśmy, jest sukcesem i medycznym, i organizacyjnym.
Prof. Andrzej Horban jest jednym z „Liderów Roku 2020 w Ochronie Zdrowia – zdrowie publiczne” w konkursie „Sukces Roku”.
Lista nagrodzonych w konkursie „Sukces Roku 2020 w Ochronie Zdrowia – Liderzy Medycyny” znajduje się na stronie internetowej: www.termedia.pl/SukcesRoku/wyniki.