Przełom w badaniach klinicznych: nowa metoda kontroli

Udostępnij:
Zanosi się na rewolucję w prowadzeniu dokumentacji dotyczącej badań klinicznych. Dziś monitor zasypywany jest stertą papierów i dokumentów. W przyszłości będzie prościej, a kontrola z drobiazgowej zmieni się w wyrywkową.
W ciągu ostatnich 20 lat przeprowadzono w Polsce co najmniej 7 tys. badań klinicznych. Wzięło w nich udział nie mniej niż 500 tys. osób (pacjentów lub zdrowych ochotników). Dla każdego z nich zapisano gigabajty danych – najpierw w dokumentacji medycznej, potem w papierowych lub elektronicznych CRF, a na końcu w bazach danych. Każdy zapis podlegał weryfikacji przez monitora, wiele było dodatkowo kontrolowanych przez audytorów, a później przez inspektorów z Amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration – FDA), Europejskiej Agencji Leków (European Medicines Agency – EMA) czy Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych. Wszystko po to, by nie było wątpliwości, że wszystkie zebrane podczas badania informacje są rzetelne i wiarygodne, a wydana na ich podstawie decyzja o dopuszczeniu leku do obrotu – właściwa.

Urwanie głowy
Weryfikowanie 100 proc. zbieranych danych wymaga jednak dużo czasu i generuje ogromne koszty. Jak się okazuje, wychwycone błędy stanowią przy tym jedynie niewielki odsetek danych i w większości wypadków nie odnoszą się do krytycznie istotnych aspektów badania. Dla porównania, w projektach akademickich, prowadzonych bez wsparcia przemysłu farmaceutycznego, odsetek sprawdzanych przez monitora danych zwykle nie jest większy niż 15–20 proc. Nie oznacza to, że wyniki tych prób są mniej wiarygodne, a ustalone w ich wyniku standardy leczenia łatwe do podważenia. Również w badaniach zlecanych przez Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia (National Institutes of Health – NIH) nie ma wymogu sprawdzenia wszystkich informacji zapisanych w CRF. Powyższe obserwacje i presja na cięcie kosztów spowodowały, że przyjęty przed laty standard, który firmy farmaceutyczne i działające na ich zlecenie organizacje prowadzące badania kliniczne (CRO) narzuciły sobie dobrowolnie, ulega powolnej erozji. Od kilku lat obserwuje się stały trend zmniejszania zakresu danych, które są weryfikowane przez monitorów

Skupić się na najważniejszym
Zamiast sprawdzać wszystkie zapisane w CRF informacje, firmy postanowiły skupić się na kontroli danych mających największe znaczenie dla oceny skuteczności i bezpieczeństwa badanego produktu leczniczego. Pozostałe dane zapisane przez badaczy w dokumentacji medycznej i następnie przeniesione do CRF miałyby być sprawdzane wyrywkowo albo wcale. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, to do podobnych wniosków doszła EMA, rozpoczynając w maju 2011 r. konsultacje wytycznych odnoszących się do sposobu monitorowania opartego na ocenie ryzyka. W ślad za nią poszła FDA, której wytyczne dla przemysłu dotyczące nadzoru nad prowadzonym badaniem klinicznym oraz monitorowania opartego na ocenie ryzyka ukazały się dwa lata później. Zbiegło się to w czasie z inicjatywą kilkunastu największych firm farmaceutycznych i biotechnologicznych, które mimo że konkurują ze sobą pod względem marketingowym, postanowiły razem opracować zasady działania dotyczące prowadzenia prac badawczo-rozwojowych. Metodologia określona przez powołaną do tego celu organizację o nazwie TransCelerate zaczyna być coraz śmielej adaptowana przez sponsorów badań klinicznych i CRO.

Nowy sposób monitorowania danych
W odniesieniu do monitorowania danych uzyskanych w trakcie badania klinicznego jesteśmy świadkami przewrotu na miarę tego, który dokonał się, gdy Kopernik „wstrzymał Słońce i ruszył Ziemię”. Zamiast weryfikować 100 proc. zbieranych informacji, firmy będą na początku projektu określać, które dane mają istotne znaczenie dla oceny skuteczności badanego produktu leczniczego i bezpieczeństwa uczestników badania. Te dane będą zawsze sprawdzane przez monitora. Pozostałe informacje, uznane za mniej istotne, będą weryfikowane wyrywkowo. Jeśli nie zostaną stwierdzone żadne nieprawidłowości, monitor może zaprzestać ich sprawdzania. Gdy błędów będzie dużo, kontrola może być rozszerzona na inne elementy niż krytycznie istotne, a nawet objąć 100 proc. danych.

Zgodnie z nowymi zasadami monitor nie będzie też wizytował ośrodka tak często jak obecnie. W większości firm plan monitorowania do tej pory dopuszczał jedynie niewielkie odchylenia od zasady systematycznych wizyt, często niezależnych od ilości pracy, którą monitor miał wykonać. Zgodnie z nowymi wytycznymi wizyta monitoringowa odbędzie się, gdy w ośrodku zbierze się odpowiednio dużo danych istotnych z punktu widzenia zarządzania ryzykiem, które będą musiały być zweryfikowane przez monitora. Za to częściej monitor będzie kontaktował się z badaczem lub zespołem badawczym telefonicznie lub za pomocą poczty elektronicznej. Tą drogą lub za pośrednictwem faksu będą przesyłane do monitora wymagające sprawdzenia dokumenty składające się na podstawową dokumentację badania klinicznego. Na przykład sprawdzenie, czy nie zostały naruszone warunki przechowywania badanego produktu leczniczego, może się odbyć przy biurku monitora na podstawie weryfikacji przesłanego logu odczytu temperatury, a nie podczas wizyty w oddalonym o kilkaset kilometrów ośrodku.

Warto przy tym dodać, że liczba audytów nie zmniejszy się, a wręcz wzrośnie. By świadomie zarządzać ryzykiem, firmy potrzebują danych świadczących, że jest ono pod kontrolą. Nie zaryzykują bowiem wydania 100 mln dolarów na przeprowadzenie badania o wątpliwej jakości, nawet jeśli oszczędzą przy tym kilka lub kilkanaście procent budżetu. Również inspektorzy będą chcieli się przekonać, czy nowy sposób jest co najmniej tak samo dobry jak dotychczas stosowane metody.

Pełny tekst Wojciecha Masełbasa ukaże się w najnowszym wydaniu "Menedżera Zdrowia"
 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.