123RF
Rzadko stosowane przed pandemią ECMO uratowało dziesiątki chorych na COVID-19
Redaktor: Monika Stelmach
Data: 15.03.2022
Źródło: USK we Wrocławiu
Tagi: | Waldemar Goździk, ECMO, COVID-19 |
Tylko w jednym szpitalu i tylko podczas trzeciej oraz czwartej fali pandemii 40 pacjentów z COVID-19 zostało poddanych terapii ECMO. Mowa o Klinice Anestezjologii i Intensywnej Terapii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.
Szef wrocławskiej kliniki prof. Waldemar Goździk ocenił, że pacjenci, którzy wyzdrowieli dzięki ECM, bez tej procedury nie mieliby najmniejszych szans na przeżycie.
Jeszcze kilka lat temu pozaustrojowe utlenowanie krwi (ECMO) było stosowane w Polsce dość rzadko. W kardiochirurgii wykorzystywano je do wspomagania krążenia (ECMO żylno-tętnicze), a w leczeniu ostrej niewydolności oddechowej – np. w przypadku grypy (ECMO żylno-żylne). Dopiero pandemia COVID-19 spowodowała prawdziwy boom na tę metodę.
– Szerzej zaczęliśmy korzystać z ECMO podczas pandemii grypy AH1N1, ale i wówczas były to pojedyncze przypadki pacjentów z ciężką niewydolnością oddechową. W USK długo wystarczało nam jedno urządzenie dla pacjentów kardiochirurgicznych. W czasie pandemii COVID-19 zdarzało się, że jednocześnie pracowało 7 takich aparatów – 5 naszych i 2 pożyczone z innych ośrodków – powiedział prof. Waldemar Goździk.
Infekcja SARS-CoV-2 powodowała u wielu osób tak ciężką niewydolność oddechową, że ECMO stało się jedyną szansą na ich uratowanie, gdy wyczerpano wszelkie inne możliwości leczenia. W tym kontekście ECMO jest właściwie terapią ostatniej szansy. Sama metoda nie leczy, ale zastępuje na jakiś czas pracę niewydolnych płuc, często gdy są niemal doszczętnie zniszczone, co trwa czasem wiele tygodni.
A im dłuższa terapia, tym większe ryzyko powikłań. Ich lista jest długa: od wszelkiego rodzaju zakażeń, poprzez powikłania krwotoczne, po narządowe. Kiedy nieświadomy pacjent leży wiele dni podłączony do urządzenia, które wypompowuje z jego organizmu 5 l krwi na minutę, jego życie nie zależy wyłącznie od techniki. Kluczowa jest praca lekarzy oraz pielęgniarek, i to wielu specjalności. Poza anestezjologami, którzy czuwają nad pacjentem nieustannie, konieczne jest wsparcie radiologów, neuroradiologów, torakochirurgów, chirurgów naczyniowych, a nawet położników, gdy pacjentką jest ciężarna, jak to miało miejsce kilkakrotnie w USK.
– Nie wszystkich, niestety, udaje się uratować, pomimo użycia ECMO. Przeżywalność pacjentów dzięki ECMO w naszym szpitalu wynosi ok. 50 proc. i jest to bardzo doby wynik, porównywalny z wynikami leczenia w najlepszych ośrodkach na świecie – zauważył prof. Goździk.
Ponieważ terapia ECMO jest inwazyjna i ryzykowna, kryteria kwalifikacji pacjentów muszą być precyzyjnie określone. Nie każdego można podłączać do urządzenia. Wskazania i wykluczenia są ściśle zdefiniowane i określają warunki, które dają pacjentowi największą szansę na przeżycie tej bardzo trudnej terapii. Szanse takie niweczą na przykład wcześniejsza długotrwała wentylacja mechaniczna czy nawet wielodniowa terapia wysokoprzepływowa z użyciem bardzo wysokich stężeń tlenu.
– Kolosalne znaczenie ma waga pacjenta. Duża otyłość nie kwalifikuje do tej terapii, ponieważ nie jesteśmy w stanie z pomocą ECMO uzyskać przepływów krwi, gwarantujących zabezpieczenie bieżących potrzeb metabolicznych chorego. Kierujemy się też kryterium wieku, określając górną granicę na 60 lat – wyjaśnił prof. Goździk.
Większość pacjentów, u których zastosowano ECMO, była w wieku 30–55 lat. Najstarsze osoby miały 60 lat, najmłodsze 20. Łączyło je coś jeszcze: bez wyjątków byli to pacjenci niezaszczepieni przeciwko COVID-19. To kolejny dowód na to, jak szczepienie skutecznie zabezpiecza przed najcięższym przebiegiem choroby.
– W całej grupie leczonych u nas pacjentów, których było ponad 200, tylko w pojedynczych przypadkach trafili do nas ze skrajną niewydolnością płuc pomimo szczepienia. Wszyscy mieli poza zakażeniem SARS-CoV-2 bardzo poważne schorzenia towarzyszące, głównie onkologiczne i hematologiczne – powiedział prof. Waldemar Goździk.
Jeszcze kilka lat temu pozaustrojowe utlenowanie krwi (ECMO) było stosowane w Polsce dość rzadko. W kardiochirurgii wykorzystywano je do wspomagania krążenia (ECMO żylno-tętnicze), a w leczeniu ostrej niewydolności oddechowej – np. w przypadku grypy (ECMO żylno-żylne). Dopiero pandemia COVID-19 spowodowała prawdziwy boom na tę metodę.
– Szerzej zaczęliśmy korzystać z ECMO podczas pandemii grypy AH1N1, ale i wówczas były to pojedyncze przypadki pacjentów z ciężką niewydolnością oddechową. W USK długo wystarczało nam jedno urządzenie dla pacjentów kardiochirurgicznych. W czasie pandemii COVID-19 zdarzało się, że jednocześnie pracowało 7 takich aparatów – 5 naszych i 2 pożyczone z innych ośrodków – powiedział prof. Waldemar Goździk.
Infekcja SARS-CoV-2 powodowała u wielu osób tak ciężką niewydolność oddechową, że ECMO stało się jedyną szansą na ich uratowanie, gdy wyczerpano wszelkie inne możliwości leczenia. W tym kontekście ECMO jest właściwie terapią ostatniej szansy. Sama metoda nie leczy, ale zastępuje na jakiś czas pracę niewydolnych płuc, często gdy są niemal doszczętnie zniszczone, co trwa czasem wiele tygodni.
A im dłuższa terapia, tym większe ryzyko powikłań. Ich lista jest długa: od wszelkiego rodzaju zakażeń, poprzez powikłania krwotoczne, po narządowe. Kiedy nieświadomy pacjent leży wiele dni podłączony do urządzenia, które wypompowuje z jego organizmu 5 l krwi na minutę, jego życie nie zależy wyłącznie od techniki. Kluczowa jest praca lekarzy oraz pielęgniarek, i to wielu specjalności. Poza anestezjologami, którzy czuwają nad pacjentem nieustannie, konieczne jest wsparcie radiologów, neuroradiologów, torakochirurgów, chirurgów naczyniowych, a nawet położników, gdy pacjentką jest ciężarna, jak to miało miejsce kilkakrotnie w USK.
– Nie wszystkich, niestety, udaje się uratować, pomimo użycia ECMO. Przeżywalność pacjentów dzięki ECMO w naszym szpitalu wynosi ok. 50 proc. i jest to bardzo doby wynik, porównywalny z wynikami leczenia w najlepszych ośrodkach na świecie – zauważył prof. Goździk.
Ponieważ terapia ECMO jest inwazyjna i ryzykowna, kryteria kwalifikacji pacjentów muszą być precyzyjnie określone. Nie każdego można podłączać do urządzenia. Wskazania i wykluczenia są ściśle zdefiniowane i określają warunki, które dają pacjentowi największą szansę na przeżycie tej bardzo trudnej terapii. Szanse takie niweczą na przykład wcześniejsza długotrwała wentylacja mechaniczna czy nawet wielodniowa terapia wysokoprzepływowa z użyciem bardzo wysokich stężeń tlenu.
– Kolosalne znaczenie ma waga pacjenta. Duża otyłość nie kwalifikuje do tej terapii, ponieważ nie jesteśmy w stanie z pomocą ECMO uzyskać przepływów krwi, gwarantujących zabezpieczenie bieżących potrzeb metabolicznych chorego. Kierujemy się też kryterium wieku, określając górną granicę na 60 lat – wyjaśnił prof. Goździk.
Większość pacjentów, u których zastosowano ECMO, była w wieku 30–55 lat. Najstarsze osoby miały 60 lat, najmłodsze 20. Łączyło je coś jeszcze: bez wyjątków byli to pacjenci niezaszczepieni przeciwko COVID-19. To kolejny dowód na to, jak szczepienie skutecznie zabezpiecza przed najcięższym przebiegiem choroby.
– W całej grupie leczonych u nas pacjentów, których było ponad 200, tylko w pojedynczych przypadkach trafili do nas ze skrajną niewydolnością płuc pomimo szczepienia. Wszyscy mieli poza zakażeniem SARS-CoV-2 bardzo poważne schorzenia towarzyszące, głównie onkologiczne i hematologiczne – powiedział prof. Waldemar Goździk.