Matrix NFZ

Udostępnij:
Jak wzorem Alicji z powieści Lewisa Carrolla przejść na drugą stronę lustra? Wystarczy wejść na stronę www.nfz.gov.pl, przyjrzeć się zawartości, przeczytać kilka komunikatów, zamknąć oczy, spróbować wyobrazić sobie co mieli na myśli ich autorzy, w jakim świecie żyją – by ujrzeć to co muszą widzieć oni: świat pełen królików – kapeluszników, królowych ochoczo żądających „ściąć mu głowę”, Żółwicieli i Gryfonów. Dla tych, którzy nie lubują się w angielskiej literaturze purre – nonsensu wystarczy powiedzieć: czysty Matrix.
Dla tych, którzy wolą porównania klasyczne, za Maciejem Słomczyńskim zrecenzujmy: „jest to zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”. Tak właśnie działa NFZ, w krainie stworzonego przez siebie absurdu.

Drogo i ostatniej chwili
Konia z rzędem temu, kto przyznałby się do autorstwa zasady, której hołduje cały NFZ: pieniądze muszą się znaleźć na ratowanie życia, a niekoniecznie na planowe leczenie odpowiednio wcześnie zdiagnozowanych pacjentów. Jest absurdalne, że pacjenci, którzy mają szanse na planowe, a więc odpowiednio tanie i skuteczne leczenie – odsyłani są do kolejek. I dopiero gdy ich stan się pogarsza do tego stopnia, że grozi to ich życiu: znajdują się pieniądze na ich ratowanie przed śmiercią. -W najlepszym wypadku prowadzi to innego zjawiska, takiego kodowania usług, by pomocy można było udzielać jak najprędzej, to jest by jak najszybciej zapisać w karcie chorego, że stosowane są wobec niego procedury ratujące życie – zauważa Erwin Strzesak z Wielkopolskiego Centrum Onkologicznego. W wypadku najgorszym: do tego, że w obawie przed karami lekarze podzielają logikę NFZ i rzeczywiście czekają, aż stan pacjenta pogorszy się do tego stopnia, że ze spokojnym sumieniem będzie w jego wypadku można mówić o ratowaniu życia. Dla budżetu drogo – dla pacjenta horror.

Patrzeć w sufit

-System tworzony przez NFZ jest antylekarski i antypacjencki – ocenia Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Dlaczego? Ostatnio z wielkim oburzeniem spotkał się kolejny wymóg NFZ: by przychodnie specjalistyczne otwarte były przynajmniej trzy razy w tygodniu. Trzy razy po cztery godziny: na zmianę do południa i po południu. NFZ tłumaczył nowy wymóg dobrem pacjenta – w końcu ważne by miał on ułatwiony i częsty dostęp do lekarza. Dobrem pacjenta? Ładne mi dobro. W wielu gminach od lat funkcjonowały poradnie ginekologiczne otwarte raz w tygodniu. Po prostu lekarz z pobliskiego miasta raz na siedem dni dojeżdżał do wsi i załatwiał wszystkie ginekologiczne sprawy swoich pacjentek. Wszystkie był w stanie załatwić w czasie jednodniowej wizyty, bo tych sprawa za dużo nie było. Teraz będzie musiał załatwić te sprawy w trzy dni, nie jeden. To znaczy dalej obrobi je podczas jednego dnia pracy, a przez dwa kolejne będzie zmuszony oglądać sufit, rozwiązywać krzyżówki - tracić czas i pieniądze, byle manifestować przed NFZ trzydniową dostępność swojej poradni. Jaki jest efekt zarządzenia? Lekarze nie chcą dojeżdżać na wieś, wiejskie poradnie są zamykane, a pacjentki ze wsi zmuszone do tego, by tracić czas na szukanie lekarza w mieście i dojazdy.

Tak system staje się antypacjencki. A antylekarski? –Tak się składa, że prócz wymogu dostępności mamy i limity. I te limity można w niektórych wypadkach wykorzystać w ciągu kilku godzin tygodniowo – tłumaczy anonimowo jeden z właścicieli przychodni z Wrocławia. Lekarz tymczasem musi siedzieć po kilkanaście godzin w przychodni, trzy razy w tygodniu, by manifestować przed NFZ dostępność poradni. –W praktyce oznacza to, że musi siedzieć bezczynnie. Swoich pacjentów załatwi w kilka godzin, resztę siedząc bezczynnie w gabinecie będzie odsyłał. Inaczej narazi się na zarzut, że przekroczył limit – tłumaczy właściciel przychodni. Nie kijem to pałką. NFZ w praktyce zmusza lekarzy to siedzenia w gabinecie i wyrzucania pacjentów za drzwi. Po co? Gdzie tu sens?

Wycieczki krajoznawcze
O tym, ze NFZ wymusza na mieszkańcach miast i miasteczek wizyty w większych miastach było powyżej. Ale w swym absurdalnym świecie NFZ jest sprawiedliwy i generuje ruch krajoznawczy także w drugą stronę. Tak źle jeszcze nie było, by dostać się z dzieckiem na wizytę u gastroenterologa w ramach NFZ w Poznaniu trzeba czekać do przyszłego roku. Już teraz w maju wyczerpały tegoroczne limity przyjęć. W Poznaniu nie dość, że brakuje specjalistów dziecięcych, to NFZ jeszcze bardziej wyśrubował wymagania jakie muszą spełniać i stąd jest ich mniej niż w roku ubiegłym.

Pełny tekst Bartłomieja Leśniewskiego w najnowszym numerze Menedżera Zdrowia
 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.