Archiwum
Na ratunek królowej sportu
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 18.11.2022
Źródło: Miesięcznik Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls”/Kamila Hoszcz-Komar
Tagi: | Konrad Bońda, medycyna ratunkowa |
Dziesięć razy stawał na najwyższym stopniu podium. Zdobył dwadzieścia trzy medale w zawodach polskich i międzynarodowych. Kiedy dodamy, że mowa tylko o jednym sezonie – 2022 – sportowe dokonania Konrada Bońdy, zawodowo zajmującego się medycyną ratunkową, robią wrażenie. Człowiek, który odpoczywa w biegu, opowiada o miłości do lekkiej atletyki i nie tylko.
Medycyna ratunkowa to ciężki kawałek chleba. Dlaczego wybrał pan taką drogę zawodową?
– W czasie studiów w Wojskowej Akademii Medycznej i Akademii Medycznej w Warszawie tak naprawdę chciałem być pediatrą. Cały staż podyplomowy spędziłem w Centrum Zdrowia Dziecka. Miałem być tam zatrudniony, ale nastąpiła zmiana organizacji ochrony zdrowia w Polsce, czyli wprowadzono sławetne kasy chorych, i cztery lata czekałem na specjalizację. Na „przeczekanie” trafiłem do pogotowia będącego wtedy siedliskiem tych, którzy nie mogli się nigdzie zaczepić. Po trzech miesiącach złapałem bakcyla. Pediatria wróciła do mnie na chwilę, bo przez pewien czas pracowałem na SOR Szpitala Dziecięcego przy ul. Niekłańskiej w Warszawie. W przeciwieństwie do większości kolegów z Zespołu Ratownictwa Medycznego (wyjazd do dziecka zazwyczaj wywołuje lekką nerwowość w zespole) ja się dzieci nie boję. W medycynie ratunkowej urzekła mnie możliwość bycia samodzielnym. Przeszedłem w pogotowiu cały proces przeobrażenia medycyny ratunkowej. Teraz to zupełnie inne miejsce niż kiedyś i „pogotowiarz” wielu doktorom mógłby przytrzeć rogów. Muszę być przygotowany, muszę być kompetentny, żeby pomóc pacjentowi. Nie muszę się oglądać na pana docenta, na pana adiunkta, pana starszego asystenta. Albo jestem w tym dobry, albo się do tego nie nadaję.
Po lekarzu pogotowia ratunkowego, w swojej historii zawodowej także latającego w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, który o mało nie został wojskowym, spodziewałabym się uprawiania sportów ekstremalnych albo niezobowiązującego „haratania w gałę” dla relaksu. Skąd lekkoatletyka?
– Za piłką, a właściwie piłkami – nożną, siatkową, ręczną, do koszykówki – uganiałem się także! W Szkole Podstawowej nr 2 w Brwinowie, Liceum Medycznym nr 1 w Warszawie (dyplom pielęgniarski też posiadam) i podczas studiów w Wojskowej Akademii Medycznej. Jednak zawsze lubiłem samodzielność i odpowiedzialność za własne wyniki. Zawsze lubiłem rzucać, czy to śnieżkami, czy kamieniami, więc oszczep był i jest ukochaną konkurencją, a ze względu na skoczność, którą mogłem się wykazać przy grach zespołowych, pojawił się trójskok. Mój ojciec uprawiał biegi średnie, więc trafiłem do tego samego co on klubu i trenera – śp. Edmunda Sumińskiego.
W lekkiej atletyce nagrodą jest wynik, który zależy tylko ode mnie: jeżeli będę najlepszy, to nikt mi tego nie zabierze. Nie będzie tak, że jestem najlepszy na świecie, ale gram w mizernej reprezentacji i nic nie możemy zdobyć. Na stadionie nieważne, czy ktoś rzuca brzydko, czy ładnie. Ważne, kto rzuci dalej, kto szybciej przebiegnie, kto skoczy wyżej. Oczywiście, technika i siła pomagają, ale to dyscyplina w 100 proc. wymierna.
Stara miłość nie rdzewieje i lekkoatletyka znowu zagościła w pana życiu. Jaki był to powrót?
– Powrót do sportu miał podstawy zdrowotne, związane z nadwagą, oraz sentymentalne. Najtrudniejszy był pierwszy krok, podjęcie decyzji. Później wystarczyła konsekwencja i systematyczność. Treningi wymagały planowania czasu i pogodzenia z nauką lub pracą. I największa radość: poprawienie rekordu życiowego, czyli wygrana ze sobą. Początkowo startowałem w Igrzyskach Lekarskich organizowanych przez Maćka Jachymiaka, następnie przyszły starty w zawodach masters, czyli dla osób powyżej 35. roku życia, a w końcu Medigames, czyli Światowe Igrzyska Medyków. Lekkoatletyka była powrotem do starej miłości i nie miała konkurencji.
Zdobywa pan mnóstwo nagród. Czy któraś ma szczególne znaczenie?
– Chyba pierwszy medal po powrocie do sportu. Jeszcze wtedy w siermiężnych warunkach, bo nie było stadionu lekkoatletycznego w Zakopanem. Rzut oszczepem wygrany w ulewnym deszczu. Trzy godziny czekaliśmy na start, całkiem zmarznięci. Ale wtedy właśnie poczułem, że naprawdę wróciłem, odnalazłem starego bzika, że sport nadal mi się podoba. Ważny jest też pierwszy złoty medal na Medigames, w Alicante. Był to medal w pchnięciu kulą. Mieliśmy paczkę miotaczy Polaków, ale zawsze walczyliśmy z Niemcami, chociaż bardzo się lubimy. Dopadło mnie wtedy zapalenie kaletki w stawie skokowym. Trochę mocniej przygotowałem się siłowo i pierwsze pchnięcie oddałem z miejsca bez doślizgu. Na rekord życiowy. Nawet z doślizgiem lepiej nie pchałem. Brak doślizgu spowodował, że koledzy się „spalili”. Kolejne pchnięcia odpuszczałem i do ostatniego wyszedłem już jako zwycięzca, pchnąłem rekreacyjnie. Wtedy ktoś do mnie podszedł i zapytał, czemu pcham bez doślizgu. Odpowiedziałem, że po prostu nie jestem w stanie. I wtedy wszyscy się zorientowali, że w pozytywny sposób, ale ich oszukałem.
Wiem, że rzuca pan nie tylko oszczepem czy młotem. Czym spoza kanonu sportowego najbardziej lubi pan rzucać?
– Nie uwierzy pani, ale... granatem. Kiedyś rzut nim należał do konkurencji lekkoatletycznych. Realizuję tę pasję, startując w Mistrzostwach Polski Masters w Rzutach Nietypowych organizowanych przez Polski Związek Lekkiej Atletyki Masters, a także w mistrzostwach świata i Europy.
Muszę przyznać, że coraz bardziej mnie pan zadziwia. Lekkoatletyka to sport dla każdego?
– Sport jest dla ludzi w każdym wieku. Wystarczy wspomnieć zmarłego w tym roku Stanisława Kowalskiego, który przeżył 111 lat! Jeszcze przed czterema laty startował w zawodach Masters. A i „młodsi” koledzy potrafią zaimponować formą, np. lekarze po 70. roku życia – Zenon Krukowski, Stefan Madej, Julian Pełka i wielu innych. Natomiast wspaniała moim zdaniem jest koleżeńskość startujących w zawodach Masters lekkoatletów. Nie ma wyśmiewania słabszych ani początkujących konkurentów. Jak komuś nie idzie, za chwilę inni mu podpowiadają, korygują, uczą. I nawet jeśli ostatecznie zrobi lepszy wynik niż ten, który mu pomagał, nie ma zazdrości, tylko motywacja, żeby na kolejnych zawodach „skroić mu portki”. Mówi się, że na tych zawodach jest więcej trenerów niż zawodników.
Osobna kategoria lekarska w zawodach Masters, polskie Igrzyska Lekarskie, Medigames. Wygląda na to, że medyczna brać sportowa ma się całkiem nieźle i robi wyniki. Ale chyba nie jest tak całkiem kolorowo?
– To pewnie panią zaskoczy, ale więcej złotych medali przywożę z Medigames nie dlatego, że jestem najlepszy w Polsce, bo na rodzimych Igrzyskach Lekarskich są lepsi ode mnie, ale dlatego, że często ci lepsi nie mają funduszy, aby wyjechać na zawody, np. do Melbourne. Muszę podkreślić, że na imprezach międzynarodowych żadne z nas nie jest przedstawicielem okręgowych izb lekarskich, od których mamy większe wsparcie niż od Naczelnej Izby Lekarskiej. A przecież to Polskę reprezentujemy na zawodach rangi światowej. Kiepsko się czujemy, kiedy koledzy po fachu z biedniejszej Rumunii przyjeżdżają w jednakowych strojach, a my w zasadzie w tym, co każdy miał w domu. Myślę, że chociażby zawodnicy mający osiągnięcia, zdobywający medale powinni otrzymywać wsparcie finansowe umożliwiające wyjazd na mistrzostwa świata.
Pod tym względem nasza lekkoatletyka też ma się nie najlepiej. Wsparcie finansowe lekkoatletów nie zachwyca. Młodych talentów jak na lekarstwo, bo zainteresowanie tą dyscypliną jest nieporównywalnie mniejsze niż choćby piłką nożną.
– Każdy chce być Lewandowskim. I zarabiać tyle, co on. Poza tym problem z dostępnością infrastruktury też robi swoje. W każdej gminie jest boisko do piłki nożnej, ale o rzucaniu oszczepem można zapomnieć. I nie jest to problem tylko małych miejscowości, ale także największych miast. Trzeba mieć wiele samozaparcia i pomocy rodziców, żeby dojeżdżać na treningi po 80 km w jedną stronę. Kolejny powód to finanse. Rodzice chętniej wydadzą 400 zł na korki niż na buty lekkoatletyczne do koła.
No i nie ukrywajmy, ktoś te zdolne i chętne dzieciaki musi odkryć, musi mieć oko. Podstawą jest mądry pan od WF. Teraz na lekcjach wychowania fizycznego uczniowie mają trochę biegów i parę rzutów piłką lekarską. I na tym koniec. Łatwiej nimi kierować, rzucając im piłkę do nogi. A jeśli w grupie dziesięciolatków jest jeden o dwie głowy wyższy niż pozostali, żaden będzie z niego piłkarz, bo będzie ważył 120 kg. Za to może być świetnym młociarzem, jeśli w dodatku lubi tańczyć.
Opowiem pani anegdotę. W pobliskiej szkole podstawowej jest koło do pchnięcia kulą. Chodzę tam popołudniami potrenować. Kiedyś zaczęło mi się przyglądać kilku chłopaków. W końcu podeszli i powiedzieli: „No, wreszcie wiemy, do czego to służy. I z jednej strony serce mi rośnie, że się zainteresowali, ale z drugiej się załamałem”.
Polscy lekkoatleci przywożą najwięcej medali z igrzysk olimpijskich. Zamiast postawić na najlepszego konia, Polska pompuje masę pieniędzy np. w piłkę nożną, w której ciągle brakuje nam spektakularnych sukcesów. Jeden sezon Roberta Kubicy w F1 prawdopodobnie kosztuje więcej, niż wynosi cała darowizna Orlenu na rzecz lekkoatletyki. A żeby dostać się do Orlen Teamu, trzeba najpierw zaistnieć w Polsce, a najlepiej na świecie. Wiele jeszcze musiałoby się zmienić.
Rysuje się bardzo smutny obraz realiów polskiej lekkiej atletyki. Wróćmy jednak do pana. Jest pan związany z tą dyscypliną nie tylko jako zawodnik, ale i sprawny organizator. Drzemie w panu żyłka kaowca?
– Trochę tak. Jeśli uważam, że coś jest źle zrobione, od razu mówię o tym. A jeśli ktoś mi mówi, zrób lepiej, to cóż, ja nie narzekam po fakcie, tylko zgłaszam wcześniej uwagi i propozycje rozwiązań. Praca na rzecz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Masters była naturalną konsekwencją pomocy w organizacji niektórych zawodów i poparcia kolegów, którzy widzieli mnie we władzach. Obecnie pomagam w organizacji Igrzysk Lekarskich i poważnie myślę o powrocie do zarządu PZLAM. Dlaczego? Bo ktoś to musi organizować, a ja lubię, jak wszystko gra, nie chowam się za plecami innych.
Swoją lekkoatletyczną pasję przejął pan od ojca, a następnie przekazał córkom. Ale macie jeszcze jedną wspólną miłość. Mogłabym się pokusić o nazwanie pana psim i kocim „tatą”.
– „Zwierzęciarz” ze mnie, bo i chomiki miałem, i modliszki. W zasadzie zawsze w domu były zwierzęta. Można o mnie powiedzieć, że jestem częstym klientem lecznic weterynaryjnych. Obecnie mam niemałe stadko psów i jeszcze bardziej niemałe kotów. Czasem, gdy jeden pies od nas odchodził, jechaliśmy po kolejnego, a wracaliśmy z dwoma. Miałem też psa, który sam mnie sobie wybrał. Nie mogę tego inaczej określić. To był pies, który nie chciał być adoptowany. Nosił pseudonim Norek, bo gdy tylko ktoś przychodził, chował się do budy i nie wychodził. A do mnie podszedł i wbrew swojemu zwyczajowi nie zostawił śladów zębów na moich łydkach. I poszedł ze mną do domu. Wszystkie nasze zwierzaki to znajdy i przybłędy. Oprócz dwóch psów młodszej córki, które nazywamy wnuczkami, bo rozpieszczamy je jak wnuki, a ona denerwuje się, że je psujemy. Zupełnie jak rasowi dziadkowie.
Tekst opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 10/2022.
Przeczytaj także: „Medycyna ratunkowa? Nie ma nudy”.
– W czasie studiów w Wojskowej Akademii Medycznej i Akademii Medycznej w Warszawie tak naprawdę chciałem być pediatrą. Cały staż podyplomowy spędziłem w Centrum Zdrowia Dziecka. Miałem być tam zatrudniony, ale nastąpiła zmiana organizacji ochrony zdrowia w Polsce, czyli wprowadzono sławetne kasy chorych, i cztery lata czekałem na specjalizację. Na „przeczekanie” trafiłem do pogotowia będącego wtedy siedliskiem tych, którzy nie mogli się nigdzie zaczepić. Po trzech miesiącach złapałem bakcyla. Pediatria wróciła do mnie na chwilę, bo przez pewien czas pracowałem na SOR Szpitala Dziecięcego przy ul. Niekłańskiej w Warszawie. W przeciwieństwie do większości kolegów z Zespołu Ratownictwa Medycznego (wyjazd do dziecka zazwyczaj wywołuje lekką nerwowość w zespole) ja się dzieci nie boję. W medycynie ratunkowej urzekła mnie możliwość bycia samodzielnym. Przeszedłem w pogotowiu cały proces przeobrażenia medycyny ratunkowej. Teraz to zupełnie inne miejsce niż kiedyś i „pogotowiarz” wielu doktorom mógłby przytrzeć rogów. Muszę być przygotowany, muszę być kompetentny, żeby pomóc pacjentowi. Nie muszę się oglądać na pana docenta, na pana adiunkta, pana starszego asystenta. Albo jestem w tym dobry, albo się do tego nie nadaję.
Po lekarzu pogotowia ratunkowego, w swojej historii zawodowej także latającego w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym, który o mało nie został wojskowym, spodziewałabym się uprawiania sportów ekstremalnych albo niezobowiązującego „haratania w gałę” dla relaksu. Skąd lekkoatletyka?
– Za piłką, a właściwie piłkami – nożną, siatkową, ręczną, do koszykówki – uganiałem się także! W Szkole Podstawowej nr 2 w Brwinowie, Liceum Medycznym nr 1 w Warszawie (dyplom pielęgniarski też posiadam) i podczas studiów w Wojskowej Akademii Medycznej. Jednak zawsze lubiłem samodzielność i odpowiedzialność za własne wyniki. Zawsze lubiłem rzucać, czy to śnieżkami, czy kamieniami, więc oszczep był i jest ukochaną konkurencją, a ze względu na skoczność, którą mogłem się wykazać przy grach zespołowych, pojawił się trójskok. Mój ojciec uprawiał biegi średnie, więc trafiłem do tego samego co on klubu i trenera – śp. Edmunda Sumińskiego.
W lekkiej atletyce nagrodą jest wynik, który zależy tylko ode mnie: jeżeli będę najlepszy, to nikt mi tego nie zabierze. Nie będzie tak, że jestem najlepszy na świecie, ale gram w mizernej reprezentacji i nic nie możemy zdobyć. Na stadionie nieważne, czy ktoś rzuca brzydko, czy ładnie. Ważne, kto rzuci dalej, kto szybciej przebiegnie, kto skoczy wyżej. Oczywiście, technika i siła pomagają, ale to dyscyplina w 100 proc. wymierna.
Stara miłość nie rdzewieje i lekkoatletyka znowu zagościła w pana życiu. Jaki był to powrót?
– Powrót do sportu miał podstawy zdrowotne, związane z nadwagą, oraz sentymentalne. Najtrudniejszy był pierwszy krok, podjęcie decyzji. Później wystarczyła konsekwencja i systematyczność. Treningi wymagały planowania czasu i pogodzenia z nauką lub pracą. I największa radość: poprawienie rekordu życiowego, czyli wygrana ze sobą. Początkowo startowałem w Igrzyskach Lekarskich organizowanych przez Maćka Jachymiaka, następnie przyszły starty w zawodach masters, czyli dla osób powyżej 35. roku życia, a w końcu Medigames, czyli Światowe Igrzyska Medyków. Lekkoatletyka była powrotem do starej miłości i nie miała konkurencji.
Zdobywa pan mnóstwo nagród. Czy któraś ma szczególne znaczenie?
– Chyba pierwszy medal po powrocie do sportu. Jeszcze wtedy w siermiężnych warunkach, bo nie było stadionu lekkoatletycznego w Zakopanem. Rzut oszczepem wygrany w ulewnym deszczu. Trzy godziny czekaliśmy na start, całkiem zmarznięci. Ale wtedy właśnie poczułem, że naprawdę wróciłem, odnalazłem starego bzika, że sport nadal mi się podoba. Ważny jest też pierwszy złoty medal na Medigames, w Alicante. Był to medal w pchnięciu kulą. Mieliśmy paczkę miotaczy Polaków, ale zawsze walczyliśmy z Niemcami, chociaż bardzo się lubimy. Dopadło mnie wtedy zapalenie kaletki w stawie skokowym. Trochę mocniej przygotowałem się siłowo i pierwsze pchnięcie oddałem z miejsca bez doślizgu. Na rekord życiowy. Nawet z doślizgiem lepiej nie pchałem. Brak doślizgu spowodował, że koledzy się „spalili”. Kolejne pchnięcia odpuszczałem i do ostatniego wyszedłem już jako zwycięzca, pchnąłem rekreacyjnie. Wtedy ktoś do mnie podszedł i zapytał, czemu pcham bez doślizgu. Odpowiedziałem, że po prostu nie jestem w stanie. I wtedy wszyscy się zorientowali, że w pozytywny sposób, ale ich oszukałem.
Wiem, że rzuca pan nie tylko oszczepem czy młotem. Czym spoza kanonu sportowego najbardziej lubi pan rzucać?
– Nie uwierzy pani, ale... granatem. Kiedyś rzut nim należał do konkurencji lekkoatletycznych. Realizuję tę pasję, startując w Mistrzostwach Polski Masters w Rzutach Nietypowych organizowanych przez Polski Związek Lekkiej Atletyki Masters, a także w mistrzostwach świata i Europy.
Muszę przyznać, że coraz bardziej mnie pan zadziwia. Lekkoatletyka to sport dla każdego?
– Sport jest dla ludzi w każdym wieku. Wystarczy wspomnieć zmarłego w tym roku Stanisława Kowalskiego, który przeżył 111 lat! Jeszcze przed czterema laty startował w zawodach Masters. A i „młodsi” koledzy potrafią zaimponować formą, np. lekarze po 70. roku życia – Zenon Krukowski, Stefan Madej, Julian Pełka i wielu innych. Natomiast wspaniała moim zdaniem jest koleżeńskość startujących w zawodach Masters lekkoatletów. Nie ma wyśmiewania słabszych ani początkujących konkurentów. Jak komuś nie idzie, za chwilę inni mu podpowiadają, korygują, uczą. I nawet jeśli ostatecznie zrobi lepszy wynik niż ten, który mu pomagał, nie ma zazdrości, tylko motywacja, żeby na kolejnych zawodach „skroić mu portki”. Mówi się, że na tych zawodach jest więcej trenerów niż zawodników.
Osobna kategoria lekarska w zawodach Masters, polskie Igrzyska Lekarskie, Medigames. Wygląda na to, że medyczna brać sportowa ma się całkiem nieźle i robi wyniki. Ale chyba nie jest tak całkiem kolorowo?
– To pewnie panią zaskoczy, ale więcej złotych medali przywożę z Medigames nie dlatego, że jestem najlepszy w Polsce, bo na rodzimych Igrzyskach Lekarskich są lepsi ode mnie, ale dlatego, że często ci lepsi nie mają funduszy, aby wyjechać na zawody, np. do Melbourne. Muszę podkreślić, że na imprezach międzynarodowych żadne z nas nie jest przedstawicielem okręgowych izb lekarskich, od których mamy większe wsparcie niż od Naczelnej Izby Lekarskiej. A przecież to Polskę reprezentujemy na zawodach rangi światowej. Kiepsko się czujemy, kiedy koledzy po fachu z biedniejszej Rumunii przyjeżdżają w jednakowych strojach, a my w zasadzie w tym, co każdy miał w domu. Myślę, że chociażby zawodnicy mający osiągnięcia, zdobywający medale powinni otrzymywać wsparcie finansowe umożliwiające wyjazd na mistrzostwa świata.
Pod tym względem nasza lekkoatletyka też ma się nie najlepiej. Wsparcie finansowe lekkoatletów nie zachwyca. Młodych talentów jak na lekarstwo, bo zainteresowanie tą dyscypliną jest nieporównywalnie mniejsze niż choćby piłką nożną.
– Każdy chce być Lewandowskim. I zarabiać tyle, co on. Poza tym problem z dostępnością infrastruktury też robi swoje. W każdej gminie jest boisko do piłki nożnej, ale o rzucaniu oszczepem można zapomnieć. I nie jest to problem tylko małych miejscowości, ale także największych miast. Trzeba mieć wiele samozaparcia i pomocy rodziców, żeby dojeżdżać na treningi po 80 km w jedną stronę. Kolejny powód to finanse. Rodzice chętniej wydadzą 400 zł na korki niż na buty lekkoatletyczne do koła.
No i nie ukrywajmy, ktoś te zdolne i chętne dzieciaki musi odkryć, musi mieć oko. Podstawą jest mądry pan od WF. Teraz na lekcjach wychowania fizycznego uczniowie mają trochę biegów i parę rzutów piłką lekarską. I na tym koniec. Łatwiej nimi kierować, rzucając im piłkę do nogi. A jeśli w grupie dziesięciolatków jest jeden o dwie głowy wyższy niż pozostali, żaden będzie z niego piłkarz, bo będzie ważył 120 kg. Za to może być świetnym młociarzem, jeśli w dodatku lubi tańczyć.
Opowiem pani anegdotę. W pobliskiej szkole podstawowej jest koło do pchnięcia kulą. Chodzę tam popołudniami potrenować. Kiedyś zaczęło mi się przyglądać kilku chłopaków. W końcu podeszli i powiedzieli: „No, wreszcie wiemy, do czego to służy. I z jednej strony serce mi rośnie, że się zainteresowali, ale z drugiej się załamałem”.
Polscy lekkoatleci przywożą najwięcej medali z igrzysk olimpijskich. Zamiast postawić na najlepszego konia, Polska pompuje masę pieniędzy np. w piłkę nożną, w której ciągle brakuje nam spektakularnych sukcesów. Jeden sezon Roberta Kubicy w F1 prawdopodobnie kosztuje więcej, niż wynosi cała darowizna Orlenu na rzecz lekkoatletyki. A żeby dostać się do Orlen Teamu, trzeba najpierw zaistnieć w Polsce, a najlepiej na świecie. Wiele jeszcze musiałoby się zmienić.
Rysuje się bardzo smutny obraz realiów polskiej lekkiej atletyki. Wróćmy jednak do pana. Jest pan związany z tą dyscypliną nie tylko jako zawodnik, ale i sprawny organizator. Drzemie w panu żyłka kaowca?
– Trochę tak. Jeśli uważam, że coś jest źle zrobione, od razu mówię o tym. A jeśli ktoś mi mówi, zrób lepiej, to cóż, ja nie narzekam po fakcie, tylko zgłaszam wcześniej uwagi i propozycje rozwiązań. Praca na rzecz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Masters była naturalną konsekwencją pomocy w organizacji niektórych zawodów i poparcia kolegów, którzy widzieli mnie we władzach. Obecnie pomagam w organizacji Igrzysk Lekarskich i poważnie myślę o powrocie do zarządu PZLAM. Dlaczego? Bo ktoś to musi organizować, a ja lubię, jak wszystko gra, nie chowam się za plecami innych.
Swoją lekkoatletyczną pasję przejął pan od ojca, a następnie przekazał córkom. Ale macie jeszcze jedną wspólną miłość. Mogłabym się pokusić o nazwanie pana psim i kocim „tatą”.
– „Zwierzęciarz” ze mnie, bo i chomiki miałem, i modliszki. W zasadzie zawsze w domu były zwierzęta. Można o mnie powiedzieć, że jestem częstym klientem lecznic weterynaryjnych. Obecnie mam niemałe stadko psów i jeszcze bardziej niemałe kotów. Czasem, gdy jeden pies od nas odchodził, jechaliśmy po kolejnego, a wracaliśmy z dwoma. Miałem też psa, który sam mnie sobie wybrał. Nie mogę tego inaczej określić. To był pies, który nie chciał być adoptowany. Nosił pseudonim Norek, bo gdy tylko ktoś przychodził, chował się do budy i nie wychodził. A do mnie podszedł i wbrew swojemu zwyczajowi nie zostawił śladów zębów na moich łydkach. I poszedł ze mną do domu. Wszystkie nasze zwierzaki to znajdy i przybłędy. Oprócz dwóch psów młodszej córki, które nazywamy wnuczkami, bo rozpieszczamy je jak wnuki, a ona denerwuje się, że je psujemy. Zupełnie jak rasowi dziadkowie.
Tekst opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 10/2022.
Przeczytaj także: „Medycyna ratunkowa? Nie ma nudy”.