Stomatologia przyszłości – wyrastające trzecie zęby
Tagi: | Maciej Michalak, zęby, trzecie zęby, stomatologia |
– Trzecie zęby to nie jest wcale science fiction ani ponury żart. To przyszłość stomatologii – twierdzi dr n. med. Maciej Michalak, chirurg stomatologiczny i implantolog.
Od dziecka miał pan dużo różnych pomysłów – wymyślał pan nowe zabawki, odkrywał nowe drogi w lesie?
– Zabawek może nie wymyślałem, ale z tymi drogami to trochę pasuje. Szukam własnych ścieżek. A na poważnie –poszukiwanie czegoś nowego zaczęło się już od podstawówki. Pasjonowałem się elektroniką. Wytrawiałem i tworzyłem pierwsze płytki, układy, lutowałem tranzystory, rezystory i wtedy coś kreatywnego udawało się stworzyć. Była to też praca odtwórcza, na schematach, więc nauczyło mnie to powtarzalności.
Żeby być chirurgiem stomatologicznym, trzeba mieć zdolności manualne?
– Tak, to typowa praca manualna. Niektórzy żartują nawet, że rzemieślnicza.
Domyślam się, że to również ciężka fizyczna praca…
– To prawda. Specjalizowałem się w klinice chirurgii twarzowo-szczękowej w warszawskim szpitalu przy ul. Szaserów. Miewaliśmy wtedy zabiegi, które trwały osiem, dziesięć, a nawet więcej godzin.
Zacznijmy od pierwszego z pana pomysłów – implant stomatologiczny mierzący 2,9 mm. Skąd ten pomysł?
– Pomysł miniaturyzacji implantu wynikał z faktu, że sporo pacjentów nie mogło mieć założonych konwencjonalnych implantów ze względów zdrowotnych, chociażby z powodu problemów anatomicznych – małej ilości kości albo regeneracyjnych – obciążenie pewnymi schorzeniami np. coraz bardziej powszechną cukrzycą lub z powodów finansowych. Regeneracje kostne nie należą przecież do najtańszych zabiegów. Do tego dokłada się fakt, że trudno przewidzieć ich efekt. Czasami jeden zabieg nie wystarczy. Dlatego też szukając alternatywy do długotrwałych regeneracji, pomyśleliśmy o węższym implancie, ale oczywiście nie kosztem jakości. Musiałby dorównywać wytrzymałością tym konwencjonalnym implantom, które na ogół mają 4,0–4,2 mm, czyli ich grubość jest prawie dwa razy większa. No i udało się.
Jak wygląda założenie tego najcieńszego na świecie implantu Universe 2.9? To trudniejsza technika od tej powszechnie stosowanej w gabinetach?
– Do konwencjonalnych implantów używa się wierteł. Tak, jak śrubę kręci się w ścianie, tak tutaj zazwyczaj tradycyjnie do kości używa się wierteł. Natomiast w technice Universe 2.9 bardzo rzadko to robię. Zastępuję wiertło ultradźwiękami, czyli – obrazowo mówiąc – stosuję wibracje, które są nieco mocniejsze niż te do zdejmowania kamienia nazębnego. To ogromna przewaga, bo pacjent, który ma na przykład dentofobię i źle reaguje na sprzęt dentystyczny, spokojnie ten zabieg znosi.
Pewna metoda, którą pan wymyślił, wzbudza jednak kontrowersje. Mielenie zęba lub zębów, które wcześniej pacjentowi usunięto. Ten odpad medyczny znalazł pewne zastosowanie. Jakie?
– Rozdrobnione części zębiny stosuje się raczej u pacjentów, u których zakładamy grubszy implant, nie 2,9 mm lub u tych, którzy mają spore deficyty kostne. Są to na przykład pacjenci onkologiczni. W takich przypadkach musimy tworzyć kość prawie od zera. Jakaś baza kostna musi być, by ją nadbudować. Metoda mielonych zębów w Polsce jest dość nowa. Moja pierwsza publikacja ukazała się w 2016 roku. Jest już trochę w naszym kraju rozpowszechniona, ale na początku rzeczywiście rodziła wiele kontrowersji. Zdarza się też, że niektórzy specjaliści wykorzystują nawet martwe zęby [leczone kanałowo – red.], by nadbudować tkankę kostną. Ja raczej tego rozwiązania nie praktykuję.
Dlaczego?
– Chodzi o to, że ząb martwy, jeśli był leczony kanałowo, to był wypełniony różnymi substancjami. Trudno te kanały po prostu potem doczyścić, więc obniża się jakość tego materiału. Najlepszymi procedurami w chirurgii są procedury powtarzalne i łatwe. Jeżeli za bardzo je komplikujemy, to czasem gorzej rokują. Istnieje wtedy więcej możliwości popełnienia błędu. Jesteśmy w stanie wypełnić pole zabiegowe zmieloną ósemką w15 minut od czasu jej usunięcia. Wyjaśnię tylko jeszcze, że jeśli ktoś przychodzi z deficytem kostnym w jamie ustnej i ma do usunięcia ósemki, to robimy to od razu. Taki pacjent jest zmotywowany do tego, bo ma poczucie, że jego zęby do czegoś jeszcze mu się przydadzą.
W jakich przypadkach ten najcieńszy implant zakłada pan pacjentowi? Co decyduje o wyborze takiego, a nie innego implantu? Mamy ich całkiem sporo.
– Faktycznie pacjent ma dużo rodzajów implantów do wyboru. Od tych konwencjonalnych tytanowych, przez ceramiczne, czyli z tlenku cyrkonu, po ultracienkie i ultrakrótkie, bo też takie istnieją. Miałem też trochę „przygód” z hybrydowymi implantami – tytan połączony z tlenkiem cyrkonu – czy implantami anatomicznymi.
Anatomicznymi?
– Tak, to taki idealny ząb, który kształtowało się w 3D jeszcze przed usunięciem zęba w miejsce, którego miał być wprowadzony. I mówię w czasie przeszłym, bo firma upadła w epidemii. W praktyce wyglądało to tak, że wyciągało się ząb i w jego miejsce wstawiało idealny, wcześniej zaprojektowany. Wpasowanie było tak mocne, niemalże idealne, że stawało się rozwiązaniem bardzo długotrwałym. Poza tym nie było widać faktycznie różnicy między naturalnymi zębami, a takim implantem. Na swoich wykładach pokazuję nawet studentom i lekarzom zdjęcia implantów anatomicznych, a oni mają zgadnąć, które z zębów nie są naturalnymi. Najczęściej nie trafiają.
A ten najcieńszy implant to droższa technologia dla pacjenta czy porównywalna z tą tradycyjną?
– Dużo tańsza, bo nie wymaga regeneracji kostnej i odbywania wielu wizyt. Zabieg trwa też krócej. Poza tym im krótszy zabieg, czyli im krótsza ekspozycja kości na powietrze, tlen, tym mniejsze zaniki, obrzęki, cierpienie pacjenta. Nie dość, że jest to mniej kosztowna metoda, to również mniej obciążająca zdrowotnie pacjenta.
Na studiach odbył pan dwumiesięczne praktyki w Indiach. To był w pewnym sensie dla pana poligon medyczny, dlaczego?
– Z kilku względów. Nikt nas nie pytał o doświadczenie. Od razu rzucono nas na głęboką wodę. W sali klinicznej było 70 foteli dla pacjentów i lekarz chodził od fotela do fotela. Znieczulenie nabierało się z jednej, wspólnej fiolki. Z jednej kuwety wyciągało się narzędzia chirurgiczne – dźwignie, kleszcze, luksatory. Plomba wtedy kosztowała 2,5 tys. rupii, a usunięcie zęba 70 rupii. Wiadomo, co się bardziej pacjentowi opłacało. Opatrzyłem się z bardzo trudnymi przypadkami. Pracując w polskim szpitalu, owszem widzę nowotwory, ale na ogół na wczesnym etapie, a w Indiach to były głównie choroby w zaawansowanym stadium. Ta cała sytuacja, z którą się zderzyłem, wynika z przeludnienia, niskiej zamożności, ale też pewnej tradycji. Hindusi żują żółte nasiona odświeżające oddech – betel. Są one rakotwórcze. Jedzą gorące i pikantne jedzenie, które stanowi również czynnik ryzyka powstawania nowotworów. Do tego dochodzi słabszy system ochrony zdrowia.
Polacy dbają o swoje uśmiechy?
– Może to, co powiem, nie będzie do końca miarodajne, bo jednak żyjemy w większym mieście, ale ładny uśmiech stał się częścią dress code’u. Dzisiejszy Polak uśmiechem nie odbiega od mieszkańca zachodniej części Europy. Jednak nie zawsze tak było.
Sytuacja uległa poprawie?
– Stanowczo tak. Na przykład Józef Piłsudski nie miał na przedzie trzech zębów i bez problemu funkcjonował w sferze publicznej. Jakiś czas temu czytałem statystyki WHO, z których wynika, że jeszcze niedawno byliśmy za Wietnamem, jeśli chodzi o leczenie kanałowe i wczesną utratę zębów. Wiele osób nabawiło się dentofobii w gabinetach szkolnych i, niestety, widać to do dzisiaj…
Pan ma jednak na dentofobię pewien sposób. Wizyta w pana gabinecie nie zaczyna się od tego, że pacjent siada na fotelu stomatologicznym, nie ma charakterystycznego zapachu środków odkażających, a z głośników dobiega muzyka…
– Do tego jeszcze mamy rybki w akwarium, które uspokajają. Ten zapach, który kojarzy się z dentystą, to kiedyś był lizol, a ostatnio – tlenek cynku z eugenolem. To taki olejek goździkowy, bardzo charakterystyczny. Pacjent nie siada u nas na chybocącym się stołku. Mamy wygodne, partnerskie krzesło. Jesteśmy jak równy z równym. To przełamuje pierwsze lody. Potem jest już tylko lepiej.
Stosuje pan znieczulenie komputerowe. Ci, którzy pamiętają amalgamaty i szkolne gabinety, mogą przeżyć szok. Jak się to znieczulenie „aplikuje”?
– Normalnie znieczulenie jest podawane przez strzykawkę lub karpulę. Wstrzykiwanie środka napędza kciuk lekarza. I teraz w zależności od tego, do kogo się trafia, jest ono wykonywane delikatnie lub mniej delikatnie. Nie wynika to ze złej woli lekarza. Czasem po prostu tłok się blokuje i trzeba użyć większej siły. Ciśnienie sprawia, że rozpiera się tkanki i wtedy iniekcja jest bardziej bolesna. Dlatego w wielu przypadkach pacjenci właśnie znieczulenie wspominają najmniej przyjemnie z całego zabiegu. Przy znieczuleniu komputerowym to urządzenie odpowiada za aplikację substancji znieczulającej. Lekarz nie stosuje kciuka. Igła jest niezwykle mała, ma 4 mm. Do tego rękojeść nie przypomina wcale strzykawki tylko porządny długopis. Ktoś, kto ma uraz do strzykawek, pozbywa się go zupełnie w takiej sytuacji. Poza tym komputer bada ciśnienie cieczy w trakcie jej podawania i w zależności od potrzeby zwalnia lub przyspiesza aplikację znieczulenia. Gdy jest za duży opór tkankowy, komputer wyhamowuje.
Stosuje pan też gazy rozweselające…
– W USA to bardziej powszechna praktyka, nawet przy zdejmowaniu kamienia nazębnego.To tak naprawdę nie jest nauka przyszłości. Gaz rozweselający to prosty związek – tlenek azotu. Podaje się go w bezpieczny sposób, łącznie z tlenem. Pacjent może szybko wrócić do normalnego życia. Po 30 minutach prowadzić samochód.
Do życiorysu może pan wpisać nie tylko najcieńsze implanty na świecie, ale także zabiegi z zastosowaniem komórek macierzystych czy dron do transportu medycznego.
– Jeśli chodzi o komórki macierzyste i czynniki wzrostu, to stosuję je od dekady. Na początku pochodziły tylko z krwi obwodowej, która pewnym osobom kojarzyć się może z osoczem bogatopłytkowym lub wampirzym liftingiem. W stomatologii jednak ta substancja nie jest tak płynna jak w terapii estetycznej. Tutaj występuje w postaci fibryny, która wypełnia rany. Ponadto chcąc osiągać lepsze wyniki w regeneracji ran, zaczęliśmy korzystać z komórek pochodzenia szpikowego, które pobieramy igłą z talerza kości biodrowej. Są one bogatsze w czynniki wzrostu i posiadają zdecydowanie więcej komórek macierzystych.
A do jakich zabiegów je stosujecie?
– Do szeroko rozumianych regeneracji kostnych, począwszy od drobnych, takich jak podniesienie zatok, torbiele, loże potorbielowe, aż po większe, jak rozszczepy podniebienia, rany ponowotworowe, a w traumatologii – rany po złamaniu, urazach. To wszystko oczywiście w obrębie części twarzowej czaszki.
A drony do transportu medycznego?
– Drony już latają i są produkowane przez polską firmę. Wykorzystywane były jeszcze przed pandemią, do przewożenia organów do przeszczepów. Potem zaczęto transportować nimi próbki medyczne do badań. Teraz chcemy stworzyć most powietrzny między laboratorium, które frezuje przyszłe odbudowy stomatologiczne, a klinikami, gdzie są wszczepiane implanty.
Jest pan w trakcie opracowywania kolejnego rozwiązania, które ma pozwolić na walkę z bruksizmem, czyli zaciskaniem zębów, które powoduje na przykład ich ścieranie.
– Tworzymy urządzenie o nazwie Bruktest. Mamy już startup do tego założony oraz prototyp. W kardiologii stosuje się holter, czyli urządzenie, które pacjent bierze do domu i jest monitorowany całą dobę. I właśnie Bruktest będzie miał podobne zastosowanie w dysfunkcjach narządu żucia. Będzie montowany na pacjenta policzku czy w okolicy ucha. Pacjent będzie spał z takim urządzeniem monitorującym, czy zgrzyta zębami, czy zaciska szczękę, czy dochodzi do przeciążeń w stawie skroniowo-żuchwowym. Pacjent otrzyma dane z nocy na swojego smartfona. Będzie miał do tego aplikację. Podobnie jak lekarz, który dzięki temu będzie mógł szybciej diagnozować, a co istotniejsze – kontrolować leczenie. Mamy wiele sposobów leczenia, ale mało możliwości weryfikacji skuteczności. Na przykład pacjent ma braki w uzębieniu, wstawiamy mu implanty i obserwujemy, czy jego stawy na tym korzystają. Ma dużo stresu, redukuje go i widzimy, czy to przynosi efekt. Może się okazać, że wiele z metod leczenia, które postrzegamy jako skuteczne, takie nie są. Są raczej na granicy placebo.
Ma pan poczucie, że wyprzedza pan swoje czasy?
– Takiego poczucia nie mam. Mam ciągły głód tego, by iść do przodu, by rzeczywistość mnie nie wyprzedziła. Będąc za granicą, odwiedzam bardzo często kliniki implantologiczne, by zobaczyć, jakie nowe innowacyjne rozwiązania się pojawiają. To inspiruje.
Jak będą wyglądać ludzkie zęby za kilkaset lat. Pozostaniemy przy tych naturalnych, czy raczej zastąpią je superimplanty? A o bólu zęba dowiemy się tylko z literatury?
– Człowiek przyszłości będzie miał mniej zębów, bo ewolucyjnie zmniejsza się ich liczba. Zanikają ósemki, dwójki, piątki. Coraz więcej współczesnych ludzi nie ma zawiązków ósemek – z czego się cieszy, piątek – z czego się cieszy mniej, dwójek – wtedy w ogóle się nie cieszy, bo to najbardziej razi, jeśli chodzi o estetykę. Notabene Cristiano Ronaldo nie miał zawiązku prawej dwójki. Takich pacjentów z brakami zawiązków jest coraz więcej. W przyszłości implanty będą dla tych mniej majętnych. Dla tych zamożniejszych będą zawiązki zębów, czyli wyhodowany trzeci ząb. To się już wydarzyło. Pierwsze zęby z komórek macierzystych powstały w Japonii. Na razie u myszy, ale naukowcom udało się tego dokonać. Ząb wyrżnął się po kilkunastu, a w zgryzie stał po 49 dniach. To dwa razy lepszy wynik niż ten, który osiąga się przy uzupełnianiu braków implantami.
Mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy, a zęby?
– Zęby są zwierciadłem stanu zdrowia. To nie jest wcale mój pomysł, ale pochodzi z medycyny chińskiej. Zęby pokazują, jak człowiek dbał i dba o siebie. Bardzo często po zębach jesteśmy w stanie powiedzieć, czy pacjent stosuje się do zaleceń, czy dobrze się odżywia. Chińczycy nazywają zęby bezpiecznikami.
Rozmawiała Klaudia Torchała.
Przeczytaj także: „Stomatologizacja pełną gębą”.