Renata Dąbrowska/Agencja Wyborcza.pl
Czy feminatywy są zdrowe?
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 20.01.2023
Źródło: Tadeusz Jędrzejczyk
Tagi: | Tadeusz Jędrzejczyk, feminatywy |
– Pozornie tytułowe pytanie brzmi absurdalnie. Jeśli jednak przypomnimy przyjętą już ponad trzy czwarte wieku temu definicję zdrowia, z której wynika, że jest to dobrostan fizyczny, psychiczny i społeczny, to sprawa nabiera już pewnego sensu – pisze w „Menedżerze Zdrowia” Tadeusz Jędrzejczyk.
Komentarz Tadeusza Jędrzejczyka, dyrektora Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego, byłego prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia:
Czy może stosowanie feminatyw, także w środowisku lekarskim, to temat niezbyt ważny wobec takich spraw jak wojna, katastrofa klimatyczna i nawet – pozostając w kwestii języka i komunikacji – mowa nienawiści prezentowana w telewizji publicznej i rozpowszechnianie nieobiektywnych, jednostronnych ocen? Pojawia się kontrargument istotniejszy: skoro jest to obszar tożsamości – kluczowy dla jednostek i zbiorowości – może jednak warto poświęcić mu chociaż kwadrans namysłu?
Oczywiście, każdy z nas ma prawo i może oczekiwać nazywania samego siebie, jak sobie życzy, i zaprzestania wykorzystywania określeń lub form, które odbiera – niezależnie od intencji wypowiadającego – jako nieodpowiednie. Nawet bardziej miękko – które uważa po prostu za bardziej adekwatne. Nie mam problemu w używaniu nie tylko „Niderlandczyk” i „Niderlandka”, choć przyzwyczaiłem się do „Holendra” i „Holenderki”, czy „prezeska” i „lekarka”, chociaż jeszcze 20 lat temu wszędzie mówiło się raczej „pani prezes” i „pani doktor”. W każdym razie – nie obrażę się, gdy z rozpędu użyję form nieakceptowalnych i ktoś zwróci mi uwagę.
Nasz ojczysty język nie wyewoluował w kierunku porzucania form rodzajowych. Sosna czy buk, rekin czy meduza, kubek czy filiżanka – tysiące jest przykładów, do których przyzwyczajamy się od urodzenia, a które uczącym się polskiego są oczywistym wyzwaniem. Jednak język to nie tylko storczyki i stokrotki, szczupaki i szproty, mrówki i motyle...
Język spełnia nie tylko oczywistą funkcję psychiczną – jedne określenia odbieramy jako miłe, inne jako neutralne, a są takie, które brzmią agresywnie czy poniżająco. To samo wystarczyłoby, żeby dostosować formy językowe do oczekiwań odbiorcy. Nie ulega – przynajmniej dla mnie – wątpliwości, że dobrostan psychiczny stoi wyżej w hierarchii niż forma gramatyczna.
Jest wszakże jeszcze jeden kontekst form rodzajowych – mianowicie społeczny. Nie ma wątpliwości, że to pod wpływem zmian społecznych – a w efekcie także na poziomie politycznym, a następnie prawnym – język się zmienia. Wykazano także, że jest także odwrotnie – sfera językowa kreuje rzeczywistość społeczną i polityczną. Nie ma sensu obrażać się na procesy toczące się jednocześnie w sferach werbalnych i społecznych. Lepiej spojrzeć na nie z większego dystansu – także historycznego i językowo-ewolucyjnego – i perspektywy tak społecznej, jak i profesjonalnej.
Formy żeńskie mają niewątpliwy związek z postulowaną i oczekiwaną większą partycypacją w pełnieniu ról społecznych. Kwestie tych ról wciąż jednak rozpatrujemy w kategoriach hierarchicznych, bez należytego odniesienia się do pozostałych, równie kluczowych źródeł nierówności, w tym oczywiście nierówności w zdrowiu. W tym bowiem obszarze to mężczyźni wyraźnie przegrywają, a używanie – lub nie – form żeńskich ma tylko niewielki udział. Przynajmniej bezpośrednio „pacjent” i „pacjentka” nie budziły nigdy emocji i nie rozgrzewały dyskusji w szpitalach czy przychodniach.
Przeczytaj także: „A może wprowadzić do obiegu prawnego termin lekarka?”, „Moja żona jest psychologiem”, „Dlaczego chirurżka podnosi ciśnienie?” i „O feminatywach”.
Czy może stosowanie feminatyw, także w środowisku lekarskim, to temat niezbyt ważny wobec takich spraw jak wojna, katastrofa klimatyczna i nawet – pozostając w kwestii języka i komunikacji – mowa nienawiści prezentowana w telewizji publicznej i rozpowszechnianie nieobiektywnych, jednostronnych ocen? Pojawia się kontrargument istotniejszy: skoro jest to obszar tożsamości – kluczowy dla jednostek i zbiorowości – może jednak warto poświęcić mu chociaż kwadrans namysłu?
Oczywiście, każdy z nas ma prawo i może oczekiwać nazywania samego siebie, jak sobie życzy, i zaprzestania wykorzystywania określeń lub form, które odbiera – niezależnie od intencji wypowiadającego – jako nieodpowiednie. Nawet bardziej miękko – które uważa po prostu za bardziej adekwatne. Nie mam problemu w używaniu nie tylko „Niderlandczyk” i „Niderlandka”, choć przyzwyczaiłem się do „Holendra” i „Holenderki”, czy „prezeska” i „lekarka”, chociaż jeszcze 20 lat temu wszędzie mówiło się raczej „pani prezes” i „pani doktor”. W każdym razie – nie obrażę się, gdy z rozpędu użyję form nieakceptowalnych i ktoś zwróci mi uwagę.
Nasz ojczysty język nie wyewoluował w kierunku porzucania form rodzajowych. Sosna czy buk, rekin czy meduza, kubek czy filiżanka – tysiące jest przykładów, do których przyzwyczajamy się od urodzenia, a które uczącym się polskiego są oczywistym wyzwaniem. Jednak język to nie tylko storczyki i stokrotki, szczupaki i szproty, mrówki i motyle...
Język spełnia nie tylko oczywistą funkcję psychiczną – jedne określenia odbieramy jako miłe, inne jako neutralne, a są takie, które brzmią agresywnie czy poniżająco. To samo wystarczyłoby, żeby dostosować formy językowe do oczekiwań odbiorcy. Nie ulega – przynajmniej dla mnie – wątpliwości, że dobrostan psychiczny stoi wyżej w hierarchii niż forma gramatyczna.
Jest wszakże jeszcze jeden kontekst form rodzajowych – mianowicie społeczny. Nie ma wątpliwości, że to pod wpływem zmian społecznych – a w efekcie także na poziomie politycznym, a następnie prawnym – język się zmienia. Wykazano także, że jest także odwrotnie – sfera językowa kreuje rzeczywistość społeczną i polityczną. Nie ma sensu obrażać się na procesy toczące się jednocześnie w sferach werbalnych i społecznych. Lepiej spojrzeć na nie z większego dystansu – także historycznego i językowo-ewolucyjnego – i perspektywy tak społecznej, jak i profesjonalnej.
Formy żeńskie mają niewątpliwy związek z postulowaną i oczekiwaną większą partycypacją w pełnieniu ról społecznych. Kwestie tych ról wciąż jednak rozpatrujemy w kategoriach hierarchicznych, bez należytego odniesienia się do pozostałych, równie kluczowych źródeł nierówności, w tym oczywiście nierówności w zdrowiu. W tym bowiem obszarze to mężczyźni wyraźnie przegrywają, a używanie – lub nie – form żeńskich ma tylko niewielki udział. Przynajmniej bezpośrednio „pacjent” i „pacjentka” nie budziły nigdy emocji i nie rozgrzewały dyskusji w szpitalach czy przychodniach.
Przeczytaj także: „A może wprowadzić do obiegu prawnego termin lekarka?”, „Moja żona jest psychologiem”, „Dlaczego chirurżka podnosi ciśnienie?” i „O feminatywach”.