Postęp w dydaktyce – tak, ale zdalne nauczanie medycyny – nie
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 15.12.2021
Źródło: Miesięcznik Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls”/Adrian Boguski
Tagi: | Marek Kuch, Adrian Boguski, Puls |
– Po upływie ponad półtora roku pracy w warunkach pandemii SARS-CoV-2 mamy pewność, że nie da się zdalnie kształcić w zakresie medycyny. Poradziliśmy sobie, ale nie chcemy takiej formy nauczania – mówi prof. Marek Kuch, prorektor ds. studenckich Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
Z jakim wyobrażeniem, stworzonym na podstawie opowieści ojca – również kardiologa, i dziekana II Wydziału Lekarskiego WUM – decydował się pan na podjęcie studiów?
– Powiedziałbym – więcej niż wyobrażeniem, które powstało na podstawie opowieści. Oceniając retrospektywnie: życie mojej rodziny w dużej części toczyło się wokół medycyny, mimo zachowania wszystkich aspektów funkcjonowania normalnego domu. Ponadto prawie połowa członków nieco dalszej rodziny także była lekarzami, więc również tu wszechobecna była medycyna. Od dzieciństwa znałem szpital przy ul. Lindleya, kiedyś nazywany „szpitalem na Oczki”, w którym – w klinice kardiologii – pracował mój ojciec. Sławna aleja kasztanowa wewnątrz szpitala, przy której mieszczą się poszczególne oddziały i kliniki, stanowiła miejsce spacerów. Chyba wszystkie „dzieci szpitala” znały tę aleję. Zespół kliniki, w której pracował ojciec, był bardzo zżyty, a szef – prof. Zdzisław Askanas – pozwalał, abyśmy przychodzili do tzw. socjalnej części kliniki – umożliwiała to jej struktura oddzielająca sale chorych. Sławne były imieniny profesora, podczas których nikomu z asystentów nie wolno było wchodzić do sekretariatu, a wolno było tylko dzieciom, które zostały zaproszone – mogły one buszować i bawić się z gospodarzem wszystkim, co było w gabinecie. Nie muszę zapewne dodawać, że pracujący w klinice to były „ciocie” i „wujkowie”, bywający w dużej części u nas w domu. Widziałem więc od dziecka zawód lekarza z różnych stron, choć zapewne nie potrafiłem go jeszcze w pełni trafnie zdefiniować. Nie ma jednak wątpliwości, że spostrzeżenia te wpłynęły formująco na moją – i nie tylko moją – przyszłość i wybór studiów.
Jakie różnice dydaktyczne dzielą studia medyczne z lat 80. od obecnych?
– Mam wrażenie, że szefowie kliniki, profesorowie w czasach mojego ojca byli traktowani prawie jak półbogowie, których otaczał wianuszek zauroczonych asystentów i studentów. To oni posiadali monopol na prawdę, a kiedy coś mówili, ich słowa były uznawane niemal za święte. Stosunki te za czasów moich studiów – w latach 1982–1988 – były już bardziej stonowane. Dzisiaj natomiast relacja między studentem a wykładowcą jest zupełnie inna, kontakt na pewno bardziej bezpośredni, dystans między wykładowcą a studentem mniejszy, zajęcia polegają często na wymianie myśli studenta i profesora. Młodzież nie boi się pytać. Zdarza się, że student, przeczytawszy jakąś wiadomość medyczną w internecie, niemal natychmiast pyta wykładowcę o dane zagadnienie, oczekując dyskusji na ten temat. To znak czasu komputerów i szybkiego dostępu do wiedzy. Mnie obecna forma kontaktów odpowiada, co jednak nie oznacza, że nie jestem zwolennikiem relacji mistrz – uczeń opartej na wiedzy i doświadczeniu. Wszyscy potrzebujemy autorytetów.
Czy dzisiejsze oczekiwania studentów w jakiś sposób różnią się od tych, jakie pan i pańscy koledzy wiązali z medycyną?
– To pytanie raczej do obecnych studentów. Ja mogę powiedzieć, że na uniwersytetach medycznych nieustannie ścierają się dwie idee. Z jednej strony jest przygotowanie lekarzy do praktyki, czego zawsze najbardziej pożąda większość studentów. Byłem również w tej grupie. Kiedy przyszedłem na studia, interesowało mnie przede wszystkim diagnozowanie i leczenie chorych. Chcieliśmy się „dopchać” do każdego pacjenta, by go zbadać – najlepiej, żeby nam stworzono taką okazję już na pierwszym roku studiów. To naturalny dla studenta odruch głodu wiedzy praktycznej. Z drugiej jednak strony nie możemy zapomnieć, że jesteśmy na uniwersytecie, przez co mamy rozumieć dydaktykę na wysokim poziomie, trwającą sześć lat, podczas których wiedza jest sekwencyjnie poukładana i wsparta walorem naukowym. Tworzy to często pewien dualizm – inaczej widziany przez ucznia, a inaczej przez nauczyciela. Ta różnica w oczekiwaniach wobec medycyny zawsze wyglądała podobnie. Nie wynikała jednak z okresu, w którym rozpoczynało się studia, ale ze zmiany perspektywy patrzenia na medycynę związanej z dojrzewaniem lekarza.
Kiedy pierwszy raz miał pan kontakt z pacjentem?
– Wcześnie, bo już na pierwszym roku, ale proszę pamiętać, że wtedy panowały inne zasady, które były powszechnie aprobowane. Chodziliśmy już na pierwszym roku na dyżury – w ramach wolontariatu albo zatrudnialiśmy się jako pomocnicy pielęgniarek – tak chyba trzeba by to nazwać. Zatrudniano nas w ten sposób, bo pielęgniarek brakowało chyba zawsze. Dzięki temu mieliśmy kontakt z pacjentami i atmosferą szpitalną. W wolnym czasie udawało nam się też pójść z lekarzami na obchód. Nie posiadaliśmy jeszcze odpowiedniej wiedzy, ale ją zdobywaliśmy i – co ważne – mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w leczeniu. W kolejnych latach studiów kontynuowaliśmy zresztą tę pracę, ale już byliśmy bardziej wykształceni i nasze możliwości działania istotnie rosły. Planowe zajęcia kliniczne rozpoczynały się na trzecim roku, od tzw. propedeutyki interny i chirurgii. Teraz sytuacja jest inna – bardziej sformalizowana, co przede wszystkim wypływa z aspektów prawnych. Koła studenckie stwarzają możliwości poszerzania wiedzy zarówno dydaktycznej, jak i naukowej. Mam wrażenie, że w ten nieformalny sposób zbieraliśmy na studiach więcej doświadczeń praktycznych. Myślę, że dziś studenci muszą się znacznie bardziej natrudzić i więcej czasu poświęcić, by uzyskać ten sam zasób wiedzy praktycznej.
Jak technika zmienia studia medyczne?
– Całkowicie, choć bez standardowych podstaw medycyny nowości techniczne są nieprzydatne. Nie można bowiem omawiać np. działania robota da Vinci czy alloplastyki stawu biodrowego, nie posiadając podstaw wiedzy medycznej. Na pierwszych latach studiów trzeba nauczyć się anatomii, histologii, fizjologii i patofizjologii, aby móc skorzystać z rozwoju medycyny. Oczywiście, nauczanie tych dziedzin też się zmienia, ale internetowa nauka anatomii nie może się równać z nauką w sali prosektoryjnej. Postęp wiedzy jest jednak wszechobecny i oczywiście modyfikuje edukację medyczną. Ponownie pozwolę sobie odwołać się do sztafety pokoleń w mojej rodzinie na przykładzie kardiologii. Czasy, w których rozpoczynał studia mój ojciec, to leczenie zawału serca wielotygodniowym unieruchomieniem w łóżku, moje – to leczenie fibrynolityczne i rozpoczynana niemalże od początku hospitalizacji rehabilitacja. Obecnie mamy czasy kardiologii interwencyjnej – angioplastyki wieńcowej i stentowania oraz wypisów pacjenta z niepowikłanym zawałem do domu już w trzeciej, czwartej dobie hospitalizacji. W innych dziedzinach medycyny postęp jest podobny, tak więc nauczanie automatycznie musi ulegać zmianie.
Dostęp do wiedzy, również medycznej, jest dziś większy. Czy kandydaci na studia medyczne są lepiej do nich przygotowani?
– Tego nie umiem porównać, bo zakres wiedzy potrzebnej do dostania się na studia się zmienia. Wzrastają możliwości nauczania studentów, ale wraz z nimi wzrastają wymagania. Nam wskazywano dwie, trzy „niezastąpione” książki. Niekiedy brakowało ich w bibliotece. Czas na przygotowanie się wydłużał. Studenci obecnie mają szybki dostęp do licznych publikacji za pomocą internetu. To zapewne zmieniło również nasze podejście. Poruszając na zajęciach konkretne zagadnienia, oczekujemy, że student ma większą łatwość poszerzania wiedzy i robi to w szybszym tempie niż my w latach 80. Trzeba jednak podkreślić, że automatycznie dziś jest więcej materiału do opanowania. Stary materiał usuwa się z nauczania z trudem, a nowego ciągle przybywa.
Czy ilość informacji nie stanie się przytłaczająca? Jak powinny zmieniać się studia medyczne wraz z coraz szerszym dostępem do wiedzy?
– Mam wrażenie, że jest już za dużo informacji i warto zastanowić się, gdzie są granice naszej przyswajalności. Studenci szybko się uczą, żeby zaraz potem część zapomnieć, bo do zaliczenia jest kolejny przedmiot. Dzisiejsza doktryna mówi o wykształceniu studenta wszechstronnego, który po studiach może wybrać dowolny kierunek dalszego rozwoju medycznego. Model ten ma oczywiście swoje dobre strony. Aby racjonalnie wybrać kierunek dalszego kształcenia specjalistycznego, należy bowiem poznać wszystkie specjalności medyczne. Alternatywną drogą byłoby wybieranie kierunku dalszego rozwoju już na starszych latach studiów. To zresztą już wprowadziliśmy, upraktyczniając ostatni, szósty rok kierunku lekarskiego, i tworząc zajęcia bardziej szczegółowe ze specjalności wybranych przez studenta. Można ten model oczywiście jeszcze bardziej rozbudować, ale należy jednoznacznie podkreślić, że nie chodzi w nim o skrócenie studiów i spłycenie wiedzy, tylko ich upraktycznienie, a zarazem zdobycie przez studentów szerszej wiedzy i praktyki w dziedzinach, które ich szczególnie interesują.
Internet poszerza nie tylko zasób wiedzy, lecz także możliwości komunikacyjne, o czym mogliśmy się przekonać podczas pandemii COVID-19. W przypadku studiów medycznych zdalne nauczanie nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem…
– Po upływie ponad półtora roku pracy w warunkach pandemii SARS-CoV-2 mamy pewność, że nie da się zdalnie kształcić w zakresie medycyny. Ten okres nauczył nas nieprawdopodobnie dużo. Bywało, że trzeba było zamykać poszczególne kliniki, ale studia medyczne na żadnym uniwersytecie medycznym w Polsce nie zostały całkowicie zawieszone. Musieliśmy zmieniać kolejność zajęć praktycznych i teoretycznych, gdy były przerwy w ćwiczeniach praktycznych w szpitalach z powodów pandemicznych, przesuwaliśmy godziny zajęć w poszczególnych dniach i miesiącach, studenci odrabiali zajęcia na dyżurach lub nadrabiali zaległości w wolne dni. Kiedy zaś sytuacja pandemiczna na danych oddziałach poprawiała się, studenci wracali do ćwiczeń. Poradziliśmy sobie, ale nie chcemy takiej formy nauczania. Zaplanowaliśmy nowy rok akademicki 2021/2022 w sposób maksymalnie normalny, a naszym sprzymierzeńcem są szczepienia przeciw COVID-19.
Na koniec warto zapytać o kandydatów na studia medyczne. W jaki sposób uniwersytet zapoznaje ich dziś z nową rzeczywistością?
– Zawsze różnica między liceum a pierwszym rokiem studiów stresuje młodych ludzi. Przychodzą nieco zagubieni i zaniepokojeni, dlatego próbujemy im przekazać, jak wyglądają studia, jakie wymagania stawiamy przed nimi na pierwszym roku, jak będzie wyglądała nauka na następnych latach. Prowadzimy wiele spotkań, na których próbujemy nowym studentom dać wskazówki i uspokoić ich, że my też byliśmy kiedyś na tym samym miejscu i daliśmy radę. Takie spotkania odbywają się podczas dni otwartych czy adaptacyjnych. Jest obóz roku zerowego, organizowany przez starszych studentów, na który przyjeżdża również kadra i opowiada o studiach. Pierwszy miesiąc zawsze jest trudny. Zawsze boimy się nowego, ale to naturalne.
A jak przebiegała adaptacja, kiedy pan wybrał studia lekarskie?
– W ogólnym zarysie bardzo podobnie, chociaż różnorodność oraz liczba pogadanek i spotkań ze studentami obecnie jest znacznie większa. Dbałość o kandydatów na studia, a później już o studentów, w tym o ich adaptację do studiów, jest teraz dużo mocniej wyrażona. Jeżeli natomiast pyta mnie pan, czy mimo mojego rodzinnego przygotowania czułem niepokój podczas pierwszych zajęć na studiach... – oczywiście, że czułem. Moim zdaniem nie da się tego uniknąć. System nauczania na studiach jest zupełnie inny niż w szkole średniej, a dochodzi do tego jeszcze atmosfera powagi studiów medycznych, odczuwana już na pierwszych zajęciach z anatomii. Mamy jednak, jako ludzie, bardzo duże możliwości adaptacji i uczucie niepokoju szybko mija, zniwelowane przez narastające zainteresowanie studiami medycznymi.
Wywiad opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 10/2021.
– Powiedziałbym – więcej niż wyobrażeniem, które powstało na podstawie opowieści. Oceniając retrospektywnie: życie mojej rodziny w dużej części toczyło się wokół medycyny, mimo zachowania wszystkich aspektów funkcjonowania normalnego domu. Ponadto prawie połowa członków nieco dalszej rodziny także była lekarzami, więc również tu wszechobecna była medycyna. Od dzieciństwa znałem szpital przy ul. Lindleya, kiedyś nazywany „szpitalem na Oczki”, w którym – w klinice kardiologii – pracował mój ojciec. Sławna aleja kasztanowa wewnątrz szpitala, przy której mieszczą się poszczególne oddziały i kliniki, stanowiła miejsce spacerów. Chyba wszystkie „dzieci szpitala” znały tę aleję. Zespół kliniki, w której pracował ojciec, był bardzo zżyty, a szef – prof. Zdzisław Askanas – pozwalał, abyśmy przychodzili do tzw. socjalnej części kliniki – umożliwiała to jej struktura oddzielająca sale chorych. Sławne były imieniny profesora, podczas których nikomu z asystentów nie wolno było wchodzić do sekretariatu, a wolno było tylko dzieciom, które zostały zaproszone – mogły one buszować i bawić się z gospodarzem wszystkim, co było w gabinecie. Nie muszę zapewne dodawać, że pracujący w klinice to były „ciocie” i „wujkowie”, bywający w dużej części u nas w domu. Widziałem więc od dziecka zawód lekarza z różnych stron, choć zapewne nie potrafiłem go jeszcze w pełni trafnie zdefiniować. Nie ma jednak wątpliwości, że spostrzeżenia te wpłynęły formująco na moją – i nie tylko moją – przyszłość i wybór studiów.
Jakie różnice dydaktyczne dzielą studia medyczne z lat 80. od obecnych?
– Mam wrażenie, że szefowie kliniki, profesorowie w czasach mojego ojca byli traktowani prawie jak półbogowie, których otaczał wianuszek zauroczonych asystentów i studentów. To oni posiadali monopol na prawdę, a kiedy coś mówili, ich słowa były uznawane niemal za święte. Stosunki te za czasów moich studiów – w latach 1982–1988 – były już bardziej stonowane. Dzisiaj natomiast relacja między studentem a wykładowcą jest zupełnie inna, kontakt na pewno bardziej bezpośredni, dystans między wykładowcą a studentem mniejszy, zajęcia polegają często na wymianie myśli studenta i profesora. Młodzież nie boi się pytać. Zdarza się, że student, przeczytawszy jakąś wiadomość medyczną w internecie, niemal natychmiast pyta wykładowcę o dane zagadnienie, oczekując dyskusji na ten temat. To znak czasu komputerów i szybkiego dostępu do wiedzy. Mnie obecna forma kontaktów odpowiada, co jednak nie oznacza, że nie jestem zwolennikiem relacji mistrz – uczeń opartej na wiedzy i doświadczeniu. Wszyscy potrzebujemy autorytetów.
Czy dzisiejsze oczekiwania studentów w jakiś sposób różnią się od tych, jakie pan i pańscy koledzy wiązali z medycyną?
– To pytanie raczej do obecnych studentów. Ja mogę powiedzieć, że na uniwersytetach medycznych nieustannie ścierają się dwie idee. Z jednej strony jest przygotowanie lekarzy do praktyki, czego zawsze najbardziej pożąda większość studentów. Byłem również w tej grupie. Kiedy przyszedłem na studia, interesowało mnie przede wszystkim diagnozowanie i leczenie chorych. Chcieliśmy się „dopchać” do każdego pacjenta, by go zbadać – najlepiej, żeby nam stworzono taką okazję już na pierwszym roku studiów. To naturalny dla studenta odruch głodu wiedzy praktycznej. Z drugiej jednak strony nie możemy zapomnieć, że jesteśmy na uniwersytecie, przez co mamy rozumieć dydaktykę na wysokim poziomie, trwającą sześć lat, podczas których wiedza jest sekwencyjnie poukładana i wsparta walorem naukowym. Tworzy to często pewien dualizm – inaczej widziany przez ucznia, a inaczej przez nauczyciela. Ta różnica w oczekiwaniach wobec medycyny zawsze wyglądała podobnie. Nie wynikała jednak z okresu, w którym rozpoczynało się studia, ale ze zmiany perspektywy patrzenia na medycynę związanej z dojrzewaniem lekarza.
Kiedy pierwszy raz miał pan kontakt z pacjentem?
– Wcześnie, bo już na pierwszym roku, ale proszę pamiętać, że wtedy panowały inne zasady, które były powszechnie aprobowane. Chodziliśmy już na pierwszym roku na dyżury – w ramach wolontariatu albo zatrudnialiśmy się jako pomocnicy pielęgniarek – tak chyba trzeba by to nazwać. Zatrudniano nas w ten sposób, bo pielęgniarek brakowało chyba zawsze. Dzięki temu mieliśmy kontakt z pacjentami i atmosferą szpitalną. W wolnym czasie udawało nam się też pójść z lekarzami na obchód. Nie posiadaliśmy jeszcze odpowiedniej wiedzy, ale ją zdobywaliśmy i – co ważne – mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w leczeniu. W kolejnych latach studiów kontynuowaliśmy zresztą tę pracę, ale już byliśmy bardziej wykształceni i nasze możliwości działania istotnie rosły. Planowe zajęcia kliniczne rozpoczynały się na trzecim roku, od tzw. propedeutyki interny i chirurgii. Teraz sytuacja jest inna – bardziej sformalizowana, co przede wszystkim wypływa z aspektów prawnych. Koła studenckie stwarzają możliwości poszerzania wiedzy zarówno dydaktycznej, jak i naukowej. Mam wrażenie, że w ten nieformalny sposób zbieraliśmy na studiach więcej doświadczeń praktycznych. Myślę, że dziś studenci muszą się znacznie bardziej natrudzić i więcej czasu poświęcić, by uzyskać ten sam zasób wiedzy praktycznej.
Jak technika zmienia studia medyczne?
– Całkowicie, choć bez standardowych podstaw medycyny nowości techniczne są nieprzydatne. Nie można bowiem omawiać np. działania robota da Vinci czy alloplastyki stawu biodrowego, nie posiadając podstaw wiedzy medycznej. Na pierwszych latach studiów trzeba nauczyć się anatomii, histologii, fizjologii i patofizjologii, aby móc skorzystać z rozwoju medycyny. Oczywiście, nauczanie tych dziedzin też się zmienia, ale internetowa nauka anatomii nie może się równać z nauką w sali prosektoryjnej. Postęp wiedzy jest jednak wszechobecny i oczywiście modyfikuje edukację medyczną. Ponownie pozwolę sobie odwołać się do sztafety pokoleń w mojej rodzinie na przykładzie kardiologii. Czasy, w których rozpoczynał studia mój ojciec, to leczenie zawału serca wielotygodniowym unieruchomieniem w łóżku, moje – to leczenie fibrynolityczne i rozpoczynana niemalże od początku hospitalizacji rehabilitacja. Obecnie mamy czasy kardiologii interwencyjnej – angioplastyki wieńcowej i stentowania oraz wypisów pacjenta z niepowikłanym zawałem do domu już w trzeciej, czwartej dobie hospitalizacji. W innych dziedzinach medycyny postęp jest podobny, tak więc nauczanie automatycznie musi ulegać zmianie.
Dostęp do wiedzy, również medycznej, jest dziś większy. Czy kandydaci na studia medyczne są lepiej do nich przygotowani?
– Tego nie umiem porównać, bo zakres wiedzy potrzebnej do dostania się na studia się zmienia. Wzrastają możliwości nauczania studentów, ale wraz z nimi wzrastają wymagania. Nam wskazywano dwie, trzy „niezastąpione” książki. Niekiedy brakowało ich w bibliotece. Czas na przygotowanie się wydłużał. Studenci obecnie mają szybki dostęp do licznych publikacji za pomocą internetu. To zapewne zmieniło również nasze podejście. Poruszając na zajęciach konkretne zagadnienia, oczekujemy, że student ma większą łatwość poszerzania wiedzy i robi to w szybszym tempie niż my w latach 80. Trzeba jednak podkreślić, że automatycznie dziś jest więcej materiału do opanowania. Stary materiał usuwa się z nauczania z trudem, a nowego ciągle przybywa.
Czy ilość informacji nie stanie się przytłaczająca? Jak powinny zmieniać się studia medyczne wraz z coraz szerszym dostępem do wiedzy?
– Mam wrażenie, że jest już za dużo informacji i warto zastanowić się, gdzie są granice naszej przyswajalności. Studenci szybko się uczą, żeby zaraz potem część zapomnieć, bo do zaliczenia jest kolejny przedmiot. Dzisiejsza doktryna mówi o wykształceniu studenta wszechstronnego, który po studiach może wybrać dowolny kierunek dalszego rozwoju medycznego. Model ten ma oczywiście swoje dobre strony. Aby racjonalnie wybrać kierunek dalszego kształcenia specjalistycznego, należy bowiem poznać wszystkie specjalności medyczne. Alternatywną drogą byłoby wybieranie kierunku dalszego rozwoju już na starszych latach studiów. To zresztą już wprowadziliśmy, upraktyczniając ostatni, szósty rok kierunku lekarskiego, i tworząc zajęcia bardziej szczegółowe ze specjalności wybranych przez studenta. Można ten model oczywiście jeszcze bardziej rozbudować, ale należy jednoznacznie podkreślić, że nie chodzi w nim o skrócenie studiów i spłycenie wiedzy, tylko ich upraktycznienie, a zarazem zdobycie przez studentów szerszej wiedzy i praktyki w dziedzinach, które ich szczególnie interesują.
Internet poszerza nie tylko zasób wiedzy, lecz także możliwości komunikacyjne, o czym mogliśmy się przekonać podczas pandemii COVID-19. W przypadku studiów medycznych zdalne nauczanie nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem…
– Po upływie ponad półtora roku pracy w warunkach pandemii SARS-CoV-2 mamy pewność, że nie da się zdalnie kształcić w zakresie medycyny. Ten okres nauczył nas nieprawdopodobnie dużo. Bywało, że trzeba było zamykać poszczególne kliniki, ale studia medyczne na żadnym uniwersytecie medycznym w Polsce nie zostały całkowicie zawieszone. Musieliśmy zmieniać kolejność zajęć praktycznych i teoretycznych, gdy były przerwy w ćwiczeniach praktycznych w szpitalach z powodów pandemicznych, przesuwaliśmy godziny zajęć w poszczególnych dniach i miesiącach, studenci odrabiali zajęcia na dyżurach lub nadrabiali zaległości w wolne dni. Kiedy zaś sytuacja pandemiczna na danych oddziałach poprawiała się, studenci wracali do ćwiczeń. Poradziliśmy sobie, ale nie chcemy takiej formy nauczania. Zaplanowaliśmy nowy rok akademicki 2021/2022 w sposób maksymalnie normalny, a naszym sprzymierzeńcem są szczepienia przeciw COVID-19.
Na koniec warto zapytać o kandydatów na studia medyczne. W jaki sposób uniwersytet zapoznaje ich dziś z nową rzeczywistością?
– Zawsze różnica między liceum a pierwszym rokiem studiów stresuje młodych ludzi. Przychodzą nieco zagubieni i zaniepokojeni, dlatego próbujemy im przekazać, jak wyglądają studia, jakie wymagania stawiamy przed nimi na pierwszym roku, jak będzie wyglądała nauka na następnych latach. Prowadzimy wiele spotkań, na których próbujemy nowym studentom dać wskazówki i uspokoić ich, że my też byliśmy kiedyś na tym samym miejscu i daliśmy radę. Takie spotkania odbywają się podczas dni otwartych czy adaptacyjnych. Jest obóz roku zerowego, organizowany przez starszych studentów, na który przyjeżdża również kadra i opowiada o studiach. Pierwszy miesiąc zawsze jest trudny. Zawsze boimy się nowego, ale to naturalne.
A jak przebiegała adaptacja, kiedy pan wybrał studia lekarskie?
– W ogólnym zarysie bardzo podobnie, chociaż różnorodność oraz liczba pogadanek i spotkań ze studentami obecnie jest znacznie większa. Dbałość o kandydatów na studia, a później już o studentów, w tym o ich adaptację do studiów, jest teraz dużo mocniej wyrażona. Jeżeli natomiast pyta mnie pan, czy mimo mojego rodzinnego przygotowania czułem niepokój podczas pierwszych zajęć na studiach... – oczywiście, że czułem. Moim zdaniem nie da się tego uniknąć. System nauczania na studiach jest zupełnie inny niż w szkole średniej, a dochodzi do tego jeszcze atmosfera powagi studiów medycznych, odczuwana już na pierwszych zajęciach z anatomii. Mamy jednak, jako ludzie, bardzo duże możliwości adaptacji i uczucie niepokoju szybko mija, zniwelowane przez narastające zainteresowanie studiami medycznymi.
Wywiad opublikowano w Miesięczniku Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie „Puls” 10/2021.