Tomasz Markowski/Agencja Gazeta
Prof. Wołczyński o zespole Downa, in vitro i wieku pacjentek
Tagi: | Sławomir Wołczyński |
- Po trzydziestym piątym roku życia komórki jajowe są słabsze, mają coraz mniejszy potencjał rozwojowy. Komórka jajowa starzeje się najszybciej, w związku z tym jest mniejsza szansa na pełen rozwój zarodków - mówi prof. Sławomir Wołczyński, kierownik Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku, autor samorządowych programów wsparcia in vitro, który współprowadzi prywatną klinikę leczenia niepłodności.
Czy pacjenci pytają o ryzyko zespołu Downa przy korzystaniu z in vitro?
- Oczywiście. Tłumaczę, że to nie wynik in vitro, tylko wieku pacjentki. Statystycznie najwięcej dzieci z zespołem Downa rodzą właśnie kobiety po trzydziestym piątym roku życia – mówi prof. Wołczyński w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Ekspert przyznaje, że w Polsce in vitro, jeśli już jest przez kogoś akceptowane, traktuje się jako metodę ostateczną. Na Zachodzie zaś jako podstawową.
- Przez to, że u nas in vitro jest ostatecznością, zmienił się profil pacjentek. 40 proc. z nich to kobiety w wieku 40 plus. A jeszcze niedawno stanowiły zaledwie 10 proc. Wcześniej średnia wieku kobiet poddających się in vitro wynosiła 34 lata, teraz to 37 lat – wyjaśnia prof. Wołczyński.
Wiele kobiet po prostu zwleka z decyzją.
- Może to też wpływ braku finansowania. Czekały, miały nadzieję, że może jednak uda się zajść w ciążę. Mam 40 lat, jeszcze próbuję, mam 41 lat i się nie udaje. A wtedy skuteczność in vitro też się zmniejsza, co wynika z biologii. Poza tym nasza ustawa mówi, że najpierw pacjentka powinna się poddać rocznemu leczeniu niepłodności, a dopiero kiedy nie przyniesie to rezultatów, można skorzystać z in vitro – przyznaje prof. Wołczyński.
Ekspert podaje przykład.
Jakiś czas temu zgłosiła się do niego znana kobieta.
- Przeprowadziłem badania, informuję, że według mnie kwalifikuje się do in vitro, jednak prawo polskie wymaga, by najpierw próbować jeszcze leczyć. Wchodzi w to diagnostyka. I… pacjentka zniknęła. Potem kontaktuje się ze mną i mówi, że jest już w ciąży. Tłumaczy, że nie ma czasu na zbędne procedury, prowadzi biznes i gdyby tak miała przez rok jeździć do mnie, to jej firma po prostu by upadała. Pojechała więc do Brukseli i tam bez ceregieli poddała się in vitro. Teraz pewnie jest już mamą. Oczywiście zapłaciła za to sporo. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć – uważam, że gdyby nie ustawa, mielibyśmy dramat, in vitro po prostu by w Polsce nie było. Mogłoby być nawet zakazane. Jednak po informacji o finansowaniu metody in vitro na Węgrzech, pojawiły się w Polsce głosy, także jej dawnych przeciwników, o konieczności wyłożenia u nas na to pieniędzy ze środków centralnych – opowiada Wołczyński w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”.
Orbán i in vitro
- Od 1 lutego państwo będzie pokrywało koszty terapii in vitro – ogłosił pod koniec lutego 2020 r. premier Viktor Orbán, uznając zwiększenie rozrodczości Węgrów za „czynnik strategiczny”. - Jeśli chcemy mieć węgierskie dzieci, a nie imigrantów, powinniśmy wszelkimi środkami wspierać politykę prorodzinną – stwierdził polityk.
W grudniu 2019 r. upaństwowiono sześć klinik, w których będą się odbywać refundowane zabiegi: cztery w Budapeszcie, jedną w Szeged i jedną w Tapolce. Dzięki temu będzie miał kontrolę nad tym, co dzieje się z niewykorzystanymi zarodkami. Rząd nie będzie wydawał pozwolenia na zakładanie nowych klinik, a w istniejących in vitro będzie bezpłatne.
Nie jest jeszcze jasne, komu i na jakich zasadach będzie przysługiwać prawo do zabiegu. Premier Orbán zapewnił, że z czasem będzie on łatwo dostępny i nie będzie kolejek do zabiegu.
Populacja Węgier zmniejsza się, a tendencja jest taka, że – jak podaje serwis „BioEdge” – do 2070 roku populacja może się zmniejszyć z 9,7 do 6 milionów.
Przeczytaj także: „Grodzki: Aborcja na życzenie jest złym pomysłem” i „Duda zadeklarował poparcie ustawy zakazującej aborcji eugenicznej”.
Zachęcamy do polubienia profilu „Menedżera Zdrowia” na Facebooku: www.facebook.com/MenedzerZdrowia i obserwowania kont na Twitterze i LinkedInie: www.twitter.com/MenedzerZdrowia i www.linkedin.com/MenedzerZdrowia.
- Oczywiście. Tłumaczę, że to nie wynik in vitro, tylko wieku pacjentki. Statystycznie najwięcej dzieci z zespołem Downa rodzą właśnie kobiety po trzydziestym piątym roku życia – mówi prof. Wołczyński w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”. Ekspert przyznaje, że w Polsce in vitro, jeśli już jest przez kogoś akceptowane, traktuje się jako metodę ostateczną. Na Zachodzie zaś jako podstawową.
- Przez to, że u nas in vitro jest ostatecznością, zmienił się profil pacjentek. 40 proc. z nich to kobiety w wieku 40 plus. A jeszcze niedawno stanowiły zaledwie 10 proc. Wcześniej średnia wieku kobiet poddających się in vitro wynosiła 34 lata, teraz to 37 lat – wyjaśnia prof. Wołczyński.
Wiele kobiet po prostu zwleka z decyzją.
- Może to też wpływ braku finansowania. Czekały, miały nadzieję, że może jednak uda się zajść w ciążę. Mam 40 lat, jeszcze próbuję, mam 41 lat i się nie udaje. A wtedy skuteczność in vitro też się zmniejsza, co wynika z biologii. Poza tym nasza ustawa mówi, że najpierw pacjentka powinna się poddać rocznemu leczeniu niepłodności, a dopiero kiedy nie przyniesie to rezultatów, można skorzystać z in vitro – przyznaje prof. Wołczyński.
Ekspert podaje przykład.
Jakiś czas temu zgłosiła się do niego znana kobieta.
- Przeprowadziłem badania, informuję, że według mnie kwalifikuje się do in vitro, jednak prawo polskie wymaga, by najpierw próbować jeszcze leczyć. Wchodzi w to diagnostyka. I… pacjentka zniknęła. Potem kontaktuje się ze mną i mówi, że jest już w ciąży. Tłumaczy, że nie ma czasu na zbędne procedury, prowadzi biznes i gdyby tak miała przez rok jeździć do mnie, to jej firma po prostu by upadała. Pojechała więc do Brukseli i tam bez ceregieli poddała się in vitro. Teraz pewnie jest już mamą. Oczywiście zapłaciła za to sporo. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć – uważam, że gdyby nie ustawa, mielibyśmy dramat, in vitro po prostu by w Polsce nie było. Mogłoby być nawet zakazane. Jednak po informacji o finansowaniu metody in vitro na Węgrzech, pojawiły się w Polsce głosy, także jej dawnych przeciwników, o konieczności wyłożenia u nas na to pieniędzy ze środków centralnych – opowiada Wołczyński w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”.
Orbán i in vitro
- Od 1 lutego państwo będzie pokrywało koszty terapii in vitro – ogłosił pod koniec lutego 2020 r. premier Viktor Orbán, uznając zwiększenie rozrodczości Węgrów za „czynnik strategiczny”. - Jeśli chcemy mieć węgierskie dzieci, a nie imigrantów, powinniśmy wszelkimi środkami wspierać politykę prorodzinną – stwierdził polityk.
W grudniu 2019 r. upaństwowiono sześć klinik, w których będą się odbywać refundowane zabiegi: cztery w Budapeszcie, jedną w Szeged i jedną w Tapolce. Dzięki temu będzie miał kontrolę nad tym, co dzieje się z niewykorzystanymi zarodkami. Rząd nie będzie wydawał pozwolenia na zakładanie nowych klinik, a w istniejących in vitro będzie bezpłatne.
Nie jest jeszcze jasne, komu i na jakich zasadach będzie przysługiwać prawo do zabiegu. Premier Orbán zapewnił, że z czasem będzie on łatwo dostępny i nie będzie kolejek do zabiegu.
Populacja Węgier zmniejsza się, a tendencja jest taka, że – jak podaje serwis „BioEdge” – do 2070 roku populacja może się zmniejszyć z 9,7 do 6 milionów.
Przeczytaj także: „Grodzki: Aborcja na życzenie jest złym pomysłem” i „Duda zadeklarował poparcie ustawy zakazującej aborcji eugenicznej”.
Zachęcamy do polubienia profilu „Menedżera Zdrowia” na Facebooku: www.facebook.com/MenedzerZdrowia i obserwowania kont na Twitterze i LinkedInie: www.twitter.com/MenedzerZdrowia i www.linkedin.com/MenedzerZdrowia.