Bukiel: Prawo i Sprawiedliwość "odpuściło" sprawy publicznej ochrony zdrowia
Redaktor: Krystian Lurka
Data: 25.01.2018
Źródło: KL, Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy
Tagi: | Krzysztof Bukiel |
Minister zdrowia stwierdził, że rewolucji dokonywać nie będzie. - Mam tylko dwa lata - powiedział Szumowski. Do jego słów odniósł się Krzysztof Bukiel. - W ten sposób potwierdził publicznie to, co dla uważnych obserwatorów było oczywiste. To, że PiS „odpuściło” sprawy publicznej ochrony zdrowia w pierwszej kadencji swoich rządów i obietnice w tym zakresie przerzuciło „na potem” - przyznał przewodniczący OZZL.
Krzysztof Bukiel, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy:
- Takie podejście do problemu widać w przyjętej niedawno ustawie, przewidującej, że publiczne nakłady na ochronę zdrowia wzrosną do 6 proc. PKB (czyli poziomu minimum minimorum, jak to określił Prezes PiS) dopiero w roku 2025 - 2 lata po ewentualnej drugiej kadencji obecnego rządu, a ich wzrost zacznie się dopiero po zakończeniu obecnej kadencji.
Widać - krzyczącą wręcz - różnicę w podejściu obecnego rządu do ochrony zdrowia w stosunku do innych problemów. Zdrowie obywateli jest priorytetem wyłącznie deklaratywnym, inne cele są priorytetami faktycznymi (jak np.: program 500+, obniżenie wieku emerytalnego, reforma oświaty, reforma sądownictwa, dofinansowanie armii budowa centralnego portu lotniczego, odbudowa stoczni, program mieszkanie plus, budowa elektrycznych samochodów, wspieranie eksportu, inwestowanie w innowacyjność, przywracanie komend policji w małych miejscowościach, dalsza modernizacja rolnictwa, budowa dróg ekspresowych i autostrad, budowa strzelnicy w każdym powiecie). Na priorytety faktyczne znalazły się pieniądze już w pierwszych dwóch latach rządów PiS lub znajdą w kolejnych dwóch tej kadencji, na wzrost finansowania ochrony zdrowia pieniędzy nie ma, a deklaracje zwiększenia nakładów zostały wymuszone dwuletnim protestem lekarzy rezydentów i innych środowisk medycznych.
Wszystko to rodzi pytanie o wiarygodność rządu również w tych obietnicach, które zostały zawarte we wspomnianej wyżej ustawie przewidującej 6 proc. PKB za 7 lat. Nie jest to pytanie bezzasadne. Już raz bowiem PiS zastosowało podobny manewr. Wielkie strajki lekarzy w latach 2006 – 2007 nie zakończyły się żadnym porozumieniem na poziomie krajowym, bo – jak twierdził ówczesny premier i szef PiS – Polski nie stać było na zwiększenie nakładów na publiczną ochronę zdrowia do postulowanego (wówczas) poziomu 6 proc. PKB, co kosztowałoby – wtedy - ok. 20 mld zł. W tym samym jednak czasie rząd zdecydował o obniżeniu składki rentowej, co wymagało od budżetu państwa dopłacenia do ZUS akurat owych 20 mld. Już wówczas zatem rząd PiS miał priorytety bardziej i mniej priorytetowe, a zdrowie należało do tych mniej priorytetowych. Nie przeszkodziło to jednak PiS–owi zaraz po (przyspieszonym) zakończeniu rządów obiecać wzrost nakładów na publiczną ochronę zdrowia do tych 6 proc. PKB, na które podobno Polski nie było stać. A miało to nastąpić zaraz po tym, jak partia ta wygra kolejne wybory. Czyż nie brzmi to bardzo znajomo?
Przyjęta ustawa o 6 proc. PKB na ochronę zdrowia może budzić wątpliwości co do jej „realizowalności” Przedstawiony w niej sposób finansowania jest bowiem dziwną "nakładką” na obecny system finansowania publicznego lecznictwa, nie pasującą do całości. To powoduje, że można ją znieść niemal niezauważalnie, a na pewno w sposób, który nie zaburzy w niczym istotny systemu. To może być argumentem do jej uchylenia przy pierwszym „zakręcie”. Na przykład wtedy, gdy pojawią się priorytety bardziej priorytetowe niż ochrona zdrowia i rządowi zabraknie pieniędzy budżetowych, albo gdy (nawet bez dodatkowych wydatków) zagrożony zostanie wskaźnik dozwolonego zadłużenia publicznego i będzie pretekst (trzeba przyznać dobrze uzasadniony) aby zrezygnować z tego dodatkowego wsparcia publicznej ochrony zdrowia. Mówiąc skrótowo: przewidziane w ustawie dofinansowanie lecznictwa z pieniędzy budżetowej zostało ustawione na końcu kolejki wydatków budżetowych i najpierwsze z tej kolejki zostanie wyrzucone. Już na marginesie trzeba dodać, że formuła „dopłaty” z budżetu do zasadniczych środków będących w dyspozycji służby zdrowia powoduje, że środki te będą spływały – nieraz w kwotach kilkudziesięciu miliardów – po zakończeniu roku i przeliczeniu ostatecznego poziomu finansowania. Jak to się ma z zasadą gospodarności i odpowiedniego planowania ?
Jest prosty sposób aby zweryfikować wiarygodność rządu co do jego intencji zwiększenia finansowania publicznej ochrony zdrowia. Trzeba zgłosić postulat zwiększenia składki na NFZ do 13,5 proc. wynagrodzenia czyli wartości, która została przyjęta np. w sąsiednich Czechach, kraju porównywalnym pod względem rozwoju gospodarczego i zasobności z Polską, w którym jednak publiczna ochrona zdrowia działa o wiele lepiej pod każdym względem (tak dla chorych, jak i pracowników). Składka 13,5 proc. będzie odpowiadała też – mniej więcej – owym 6 proc. PKB lub nieco poziom ten przewyższy (co nie powinno być dziwne, bo 6 proc. PKB to ledwie minimum minimorum tego, co potrzeba). Wzrost składki spowoduje, że wyższe środki będą spływać do systemu już od pierwszego dnia danego roku, a nie dopiero po jego zakończeniu. Podniesioną składkę nie będzie też można tak prosto obniżyć bez społecznych konsekwencji. I – na koniec, co ważne – ów wzrost składki do 13,5 proc. czyli o 4,5 punktu procentowego powinien być odliczony od podatku aby nie obciążyć obywateli (zgodnie z deklaracjami PiS) ale budżet państwa. Taka konstrukcja „pomocy” budżetu dla systemu publicznej ochrony zdrowia spowoduje, że „dopłata” do zdrowia będzie pierwsza w kolejce a nie ostatnia jak w propozycji rządowej. Jeśli w takim układzie zdarzy się zagrożenie dla poziomu długu publicznego, to rząd będzie musiał ograniczyć najpierw inne wydatki, a nie wydatki na zdrowia. Oczywiście wprowadzenie tej wysokości składki mogłoby też być stopniowe, rozłożone na parę lat.
Domagajmy się zatem od rządu wprowadzenia 13,5 proc. składki na NFZ, zweryfikujmy wiarygodność rządu w jego deklaracjach, że chce poprawić finansowanie publicznej ochrony zdrowia powyżej poziomu minimum minimorum. Moim zdaniem negocjujący z ministrem Szumowskim rezydenci powinni postawić ten warunek jako sine qua non innych ustaleń.
Przeczytaj także: "Bukiel do Morawieckiego: Nie ma pan świadomości jak głęboki jest kryzys publicznej ochrony zdrowia".
- Takie podejście do problemu widać w przyjętej niedawno ustawie, przewidującej, że publiczne nakłady na ochronę zdrowia wzrosną do 6 proc. PKB (czyli poziomu minimum minimorum, jak to określił Prezes PiS) dopiero w roku 2025 - 2 lata po ewentualnej drugiej kadencji obecnego rządu, a ich wzrost zacznie się dopiero po zakończeniu obecnej kadencji.
Widać - krzyczącą wręcz - różnicę w podejściu obecnego rządu do ochrony zdrowia w stosunku do innych problemów. Zdrowie obywateli jest priorytetem wyłącznie deklaratywnym, inne cele są priorytetami faktycznymi (jak np.: program 500+, obniżenie wieku emerytalnego, reforma oświaty, reforma sądownictwa, dofinansowanie armii budowa centralnego portu lotniczego, odbudowa stoczni, program mieszkanie plus, budowa elektrycznych samochodów, wspieranie eksportu, inwestowanie w innowacyjność, przywracanie komend policji w małych miejscowościach, dalsza modernizacja rolnictwa, budowa dróg ekspresowych i autostrad, budowa strzelnicy w każdym powiecie). Na priorytety faktyczne znalazły się pieniądze już w pierwszych dwóch latach rządów PiS lub znajdą w kolejnych dwóch tej kadencji, na wzrost finansowania ochrony zdrowia pieniędzy nie ma, a deklaracje zwiększenia nakładów zostały wymuszone dwuletnim protestem lekarzy rezydentów i innych środowisk medycznych.
Wszystko to rodzi pytanie o wiarygodność rządu również w tych obietnicach, które zostały zawarte we wspomnianej wyżej ustawie przewidującej 6 proc. PKB za 7 lat. Nie jest to pytanie bezzasadne. Już raz bowiem PiS zastosowało podobny manewr. Wielkie strajki lekarzy w latach 2006 – 2007 nie zakończyły się żadnym porozumieniem na poziomie krajowym, bo – jak twierdził ówczesny premier i szef PiS – Polski nie stać było na zwiększenie nakładów na publiczną ochronę zdrowia do postulowanego (wówczas) poziomu 6 proc. PKB, co kosztowałoby – wtedy - ok. 20 mld zł. W tym samym jednak czasie rząd zdecydował o obniżeniu składki rentowej, co wymagało od budżetu państwa dopłacenia do ZUS akurat owych 20 mld. Już wówczas zatem rząd PiS miał priorytety bardziej i mniej priorytetowe, a zdrowie należało do tych mniej priorytetowych. Nie przeszkodziło to jednak PiS–owi zaraz po (przyspieszonym) zakończeniu rządów obiecać wzrost nakładów na publiczną ochronę zdrowia do tych 6 proc. PKB, na które podobno Polski nie było stać. A miało to nastąpić zaraz po tym, jak partia ta wygra kolejne wybory. Czyż nie brzmi to bardzo znajomo?
Przyjęta ustawa o 6 proc. PKB na ochronę zdrowia może budzić wątpliwości co do jej „realizowalności” Przedstawiony w niej sposób finansowania jest bowiem dziwną "nakładką” na obecny system finansowania publicznego lecznictwa, nie pasującą do całości. To powoduje, że można ją znieść niemal niezauważalnie, a na pewno w sposób, który nie zaburzy w niczym istotny systemu. To może być argumentem do jej uchylenia przy pierwszym „zakręcie”. Na przykład wtedy, gdy pojawią się priorytety bardziej priorytetowe niż ochrona zdrowia i rządowi zabraknie pieniędzy budżetowych, albo gdy (nawet bez dodatkowych wydatków) zagrożony zostanie wskaźnik dozwolonego zadłużenia publicznego i będzie pretekst (trzeba przyznać dobrze uzasadniony) aby zrezygnować z tego dodatkowego wsparcia publicznej ochrony zdrowia. Mówiąc skrótowo: przewidziane w ustawie dofinansowanie lecznictwa z pieniędzy budżetowej zostało ustawione na końcu kolejki wydatków budżetowych i najpierwsze z tej kolejki zostanie wyrzucone. Już na marginesie trzeba dodać, że formuła „dopłaty” z budżetu do zasadniczych środków będących w dyspozycji służby zdrowia powoduje, że środki te będą spływały – nieraz w kwotach kilkudziesięciu miliardów – po zakończeniu roku i przeliczeniu ostatecznego poziomu finansowania. Jak to się ma z zasadą gospodarności i odpowiedniego planowania ?
Jest prosty sposób aby zweryfikować wiarygodność rządu co do jego intencji zwiększenia finansowania publicznej ochrony zdrowia. Trzeba zgłosić postulat zwiększenia składki na NFZ do 13,5 proc. wynagrodzenia czyli wartości, która została przyjęta np. w sąsiednich Czechach, kraju porównywalnym pod względem rozwoju gospodarczego i zasobności z Polską, w którym jednak publiczna ochrona zdrowia działa o wiele lepiej pod każdym względem (tak dla chorych, jak i pracowników). Składka 13,5 proc. będzie odpowiadała też – mniej więcej – owym 6 proc. PKB lub nieco poziom ten przewyższy (co nie powinno być dziwne, bo 6 proc. PKB to ledwie minimum minimorum tego, co potrzeba). Wzrost składki spowoduje, że wyższe środki będą spływać do systemu już od pierwszego dnia danego roku, a nie dopiero po jego zakończeniu. Podniesioną składkę nie będzie też można tak prosto obniżyć bez społecznych konsekwencji. I – na koniec, co ważne – ów wzrost składki do 13,5 proc. czyli o 4,5 punktu procentowego powinien być odliczony od podatku aby nie obciążyć obywateli (zgodnie z deklaracjami PiS) ale budżet państwa. Taka konstrukcja „pomocy” budżetu dla systemu publicznej ochrony zdrowia spowoduje, że „dopłata” do zdrowia będzie pierwsza w kolejce a nie ostatnia jak w propozycji rządowej. Jeśli w takim układzie zdarzy się zagrożenie dla poziomu długu publicznego, to rząd będzie musiał ograniczyć najpierw inne wydatki, a nie wydatki na zdrowia. Oczywiście wprowadzenie tej wysokości składki mogłoby też być stopniowe, rozłożone na parę lat.
Domagajmy się zatem od rządu wprowadzenia 13,5 proc. składki na NFZ, zweryfikujmy wiarygodność rządu w jego deklaracjach, że chce poprawić finansowanie publicznej ochrony zdrowia powyżej poziomu minimum minimorum. Moim zdaniem negocjujący z ministrem Szumowskim rezydenci powinni postawić ten warunek jako sine qua non innych ustaleń.
Przeczytaj także: "Bukiel do Morawieckiego: Nie ma pan świadomości jak głęboki jest kryzys publicznej ochrony zdrowia".