Jakub Orzechowski/Agencja Wyborcza.pl
Czarnkowe pójście w „ilość” nie rozwiąże problemu
Tagi: | Przemysław Czarnek, Radosław Dutczak, uczelnia, studia, edukacja, kształcenie, kształcenie przeddyplomowe, lekarz, lekarze, stanowisko |
W ciągu ostatnich trzech lat aż 15 uczelni zdecydowało się na otwarcie kierunku lekarskiego. Wiele z nich to prywatne placówki, które nie spełniają norm kształcenia lekarzy i pomimo negatywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej otrzymały zgodę Przemysława Czarnka na prowadzenie nauczania. Choć w Polsce brakuje lekarzy, to medycy krytykują działanie byłego ministra.
Artykuł Radosława Dutczaka z Klubu Jagiellońskiego:
W ciągu ostatnich trzech lat aż 15 uczelni zdecydowało się na otwarcie kierunku lekarskiego. Wiele z nich to prywatne placówki, które nie spełniają norm kształcenia lekarzy i pomimo negatywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej otrzymały zgodę ministra Przemysława Czarnka na prowadzenie nauczania. Chociaż w Polsce brakuje lekarzy, to środowisko lekarskie głośno ostrzega przed gwałtownym spadkiem jakości nauczania, dodając, że zwiększenie liczby studentów wcale nie musi przełożyć się na załatanie niedoborów kadrowych.
– Bezczelność Naczelnej Izby Lekarskiej nie zna granic – grzmiał Przemysław Czarnek na początku października 2023 r. Złość byłego ministra edukacji i nauki wywołało zawiadomienie złożone przez NIL do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa w postaci otworzenia kierunku lekarskiego przez Uniwersytet Kaliski.
Epizod ten był tylko jedną z wielu prób wyrażenia sprzeciwu środowiska medycznego wobec otwierania nowych kierunków lekarskich przez uczelnie do tego nieprzygotowane oraz podejścia do kształcenia lekarzy stawiającego na liczbę nowych studentów.
– Naczelna Izba Lekarska powinna skupić się na tym, jak zrobić, żeby pacjenci w Polsce mieli w najbliższej przyszłości dostęp do lekarza, a nie węszyć – taktownie dodał minister.
Czy rzeczywiście lekarze w swoim partykularnym interesie rzucają całemu systemowi opieki zdrowotnej kłody pod nogi? Skąd bierze się silna krytyka ze strony środowiska lekarskiego na masowe otwieranie kierunków lekarskich?
Wzrastająca liczba studentów
W roku akademickim 2023/2024 limit przyjęć ogółem na kierunek lekarski wyniósł rekordowe 10 289 miejsc. Rekordowa jest również liczba uczelni, które oferują kształcenie medyków – aż 36 placówek.
Zwiększanie limitów miejsc nie jest niczym nowym – dochodziło do niego zarówno za rządów Zjednoczonej Prawicy, jak i Platformy Obywatelskiej. Nie ono samo jest jednak przyczyną konfliktu na linii MEiN–lekarze, ale fakt, że odbyło się w sposób nagły i gwałtowny, poprzez wydawanie zgody na otworzenie kierunku lekarskiego na uczelniach, które nie gwarantują odpowiedniej jakości nauczania.
Dla porównania – w 2007 r. liczba uczelni medycznych wynosiła 11, a limit miejsc na kierunku lekarskim 3213. W 2015 r. przyszłych lekarzy kształciło 15 uczelni oferujących łącznie 6188 miejsc. W 2020 r., po pięciu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, liczba uczelni wzrosła do 21, a limity przyjęć podskoczyły do 8309 miejsc.
Prawo i Sprawiedliwość rzeczywiście zwiększyło więc limity naboru, ale w stopniu zbliżonym do PO. Problem pojawił się dopiero w ciągu trzech ostatnich lat – w okresie od 2007 do 2020, czyli przez 13 lat, liczba uczelni kształcących lekarzy wzrosła o 10, a tylko przez ostatnie trzy lata – od 2020 do 2023 – aż o 15.
Ilość a jakość
Nikt z krytykujących nie próbuje udawać, że problem braku lekarzy w Polsce nie istnieje. Pod względem ich liczby na 1000 mieszkańców nasz kraj zajmuje ostatnie miejsce w Unii Europejskiej, gdzie średnia wartość tego parametru dla kraju wynosi 4,3 lekarza na tysiąc mieszkańców, a w Polsce (w 2011 r.) to 2,3. Tak niski wynik przekłada się na szereg problemów, z których najbardziej rzucającym się w oczy jest bardzo długi czas oczekiwania na wizytę u specjalisty. A będzie jeszcze gorzej.
Według danych Naczelnej Izby Lekarskiej wraz z końcem 2023 r. w Polsce było 155 780 wykonujących zawód lekarzy. 26 proc. z nich to osoby w wieku emerytalnym, zaś 50 lat skończył co drugi lekarz.
Biorąc pod uwagę, że wykształcenie i wyspecjalizowanie lekarza zajmuje minimum 10 lat, jest to ostatni moment, żeby powziąć kroki zapobiegające zapaści całego systemu. Ważne jednak, żeby robić to z głową, aby nie pogorszyć sytuacji – właśnie o to apelują krytycy działań poprzedniej władzy.
Kształcenie lekarzy zasadniczo różni się od nauki prowadzonej na innych kierunkach. Uczelnie medyczne tradycyjnie dysponowały prosektoriami, których utworzenie często trwa latami, drogimi w utrzymaniu specjalistycznymi laboratoriami oraz najważniejszym – bazą szpitali klinicznych, które umożliwiają naukę praktycznych umiejętności.
To właśnie dlatego, pomimo brakującej liczby lekarzy, kierunki lekarskie na nowych uczelniach otwierane były w umiarkowanym tempie i zazwyczaj w placówkach całkowicie nastawionych na kształcenie medyczne.
Niestety, obecnie kierunek lekarski nie zawsze otwierany jest na uczelniach przystosowanych do jego nauczania lub oferujących bezpłatną naukę. Podhalańska Państwowa Uczelnia Zawodowa w Nowym Targu, Akademia Nauk Stosowanych w Nowym Sączu, Społeczna Akademia Nauk w Łodzi; na liście znajduje się wiele szkół wyższych, które jeszcze do niedawna specjalizowały się w takich kierunkach jak turystyka, administracja czy zarządzanie. Większość z tych miejsc nigdy wcześniej nie prowadziła zajęć w jakikolwiek sposób powiązanych z naukami medycznymi i nie posiada odpowiedniej infrastruktury do kształcenia lekarzy.
Porozumienie Rezydentów OZZL twierdzi, że 17 uczelni z kierunkiem lekarskim nie ma prosektoriów, i wymienia wiele innych problemów obecnych na nowo otwartych wydziałach. Przykładowo Akademia Medycznych i Społecznych Nauk Stosowanych w Elblągu ma korzystać z infrastruktury zlokalizowanej w Bydgoszczy, oddalonej od uczelni o 220 km.
Egzamin niewystarczającym bezpiecznikiem
Skąd takie zainteresowanie uczelni prywatnych otwieraniem kierunków lekarskich? Jak to zazwyczaj bywa, chodzi o pieniądze. Dla państwa koszt wykształcenia jednego lekarza sięga powyżej 200 tys. zł. Na uczelniach prywatnych to student sam opłaca swoją edukację, a koszt jednego semestru nauki na takim kierunku oscyluje w okolicach 20 tys. zł. W „tradycyjnych” placówkach za studia zaoczne często trzeba zapłacić jeszcze więcej – na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym kandydat na lekarza musi przygotować ok. 27 tys. zł na jeden semestr nauki.
Pomimo ceny chętnych nie brakuje. Kierunek lekarski od dawna cieszy się niesłabnącą popularnością, a dla zdeterminowanego maturzysty, który nie dostanie się na studia w pełni finansowane z budżetu państwa i nie stać go na zapłacenie wyższej ceny na „tradycyjnej” uczelni medycznej, kształcenie prywatne pozostaje jedyną opcją. Naturalnie na dalszy plan schodzą wtedy dla niego kwestie związane z jakością nauczania, bo w ostatecznym rozrachunku przy zatrudnianiu do pracy rzadko patrzy się na to, jaką kandydat ukończył uczelnię – tak duże mamy braki kadrowe.
Ktoś mógłby w tym momencie zarzucić, że przecież istnieje w Polsce system weryfikacji wiedzy absolwenta po studiach lekarskich – otrzymanie prawa do wykonania zawodu uwarunkowane jest zdaniem Lekarskiego Egzaminu Końcowego (LEK). Czy zatem, pielęgnując zasady wolnego rynku, nie powinniśmy pozwolić, żeby to właśnie ten egzamin zweryfikował jakość nauczania na uczelniach prywatnych, a w następstwie – zainteresowanie studentów daną placówką?
Niestety, od dłuższego już czasu pojawiają się głosy, że LEK nie stanowi rzetelnej formy sprawdzenia wiedzy absolwentów. Zastrzeżenia co do formy egzaminu zgłaszali przykładowo prof. Marcin Gruchała, rektor Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, Naczelna Izba Lekarska i również sami zainteresowani, czyli młodzi lekarze. Aby zdać egzamin, należy odpowiedzieć poprawnie na co najmniej 56 proc. pytań jednokrotnego wyboru, z których 70 proc. zawsze pochodzi z publicznie dostępnej listy. Zdanie egzaminu możliwe jest zatem poprzez wykucie „na blachę” bazy pytań egzaminacyjnych.
Sen z powiek absolwentom spędza tym samym nie kwestia samego zdania egzaminu, ale uzyskania odpowiednio wysokiego wyniku, który jest decydujący przy rekrutacji na specjalizację. Paradoks polega na tym, że specjalizacje uchodzące za najtrudniejsze, takie jak choroby wewnętrzne czy chirurgia, cieszą się na ten moment niskim zainteresowaniem młodych lekarzy i łatwiej się na nie dostać.
Ignorowanie opinii ciała doradczego
Nie możemy oczywiście wszystkich uczelni prywatnych wrzucić do jednego worka i zarzucić im braku jakości nauczania. O tym, czy placówka nadaje się do nauczania danego kierunku, decyduje Polska Komisja Akredytacyjna (PKA) i to z jej opinią warto zapoznać się przed wydaniem osądu, że uczelnia nie spełnia norm jakościowych. Instytucja przed wydaniem opinii weryfikuje przedłożone przez uczelnię dane, a wniosek recenzowany jest przez ekspertów z danej dziedziny oraz reprezentantów studentów.
Na ten moment aż 11 uczelni oferujących kształcenie na kierunku lekarskim otrzymało negatywną opinię PKA. Jednak komisja akredytacyjna to jedynie organ doradczy, a ostateczną decyzję dotyczącą otwarcia nowego kierunku podejmował minister edukacji i nauki.
To właśnie fakt ignorowania przez ministra ostrzeżeń środowiska lekarskiego i PKA jest najbardziej bulwersujący. Zaczynamy masowo „produkować” lekarzy w miejscach do tego nieprzystosowanych.
Przykładowo Politechnice Bydgoskiej, która również otworzyła kierunek lekarski, PKA zarzuciła niekompletne wyposażenie pracowni fizjologicznej i anatomicznej, brak informacji o wdrożeniu programu donacji zwłok i nieprzedstawienie harmonogramu prac przy planowanej budowie prosektorium. Komisja dodatkowo oceniła, że 22 nauczycieli akademickich ma prowadzić zajęcia niezgodne z ich wykształceniem lub doświadczeniem zawodowym. Mimo to minister wydał zgodę na otwarcie kierunku.
Nie uczymy się na błędach innych
Polska nie jest pierwszym krajem, który wpadł na pomysł, że masowe kształcenie lekarzy rozwiąże niedobory kadrowe. Hiszpania w 2008 r. skokowo zwiększyła liczbę studentów kierunku lekarskiego. Studia medyczne co roku kończy obecnie ponad 6 tysięcy osób, co nie zmienia faktu, że w stopniu krytycznym nadal brakuje tam lekarzy. Spowodowane jest to niezbyt małą liczbą absolwentów, lecz niskimi wynagrodzeniami i ograniczoną liczbą miejsc na specjalizację, która otwiera drogę do lepiej płatnych posad. W efekcie w Hiszpanii część lekarzy decyduje się na emigrację do innych krajów.
Na ten moment w Polsce nie jest to jeszcze palącym problemem, gdyż rocznie mniej niż 1 proc. wszystkich lekarzy składa wnioski o dokumentację potrzebną na wyjazd, a w danych tych zawierają się również absolwenci, którzy na studia przyjechali z zagranicy i chcą wrócić do kraju. Porozumienie Rezydentów ostrzega jednak, że jedna trzecia obecnych studentów deklaruje chęć emigracji po zakończeniu edukacji.
Z czego biorą się takie deklaracje? Tak jak w Hiszpanii, również w Polsce wąskim gardłem systemu są nie studia, a specjalizacja poprzedzona rocznym stażem i trwająca zazwyczaj od czterech do sześciu lat. Lekarz może odbywać ją w trybie rezydenckim (pensja wypłacana przez państwo) lub pozarezydenckim. W przypadku tego drugiego pensja teoretycznie może być wypłacana z budżetu placówek medycznych, ale te najczęściej nie dysponują pieniędzmi na dodatkowe wynagrodzenia.
Już teraz dostanie się na popularne specjalizacje w trybie rezydenckim jest bardzo trudne, więc łatwo sobie wyobrazić co się stanie, kiedy na rynek pracy zaczną wchodzić roczniki studentów z naborów o większych limitach miejsc. Wobec dużej konkurencji przy rekrutacji na najbardziej oblegane specjalizacje i braku rzeczywistej weryfikacji wiedzy przez LEK możemy spodziewać się wzrostu odsetka absolwentów wyjeżdżających za granicę.
Dodajmy do tego również zarobki lekarzy w Polsce: według zestawienia firmy Qunomedical porównującej parytet siły nabywczej medyków w różnych krajach OECD, Polska znalazła się na 32., czyli dziewiątym od końca miejscu.
Znowu widać tutaj podobieństwo do Hiszpanii, która uplasowała się na 29. pozycji. Na Półwyspie Iberyjskim mieszanka dużej liczby absolwentów studiów medycznych, problemów z dostaniem się na intratne miejsca specjalizacyjne i niskich wynagrodzeń doprowadziła do masowej emigracji lekarzy. Hiszpania na własny koszt kształci więc medyków na użytek innych europejskich krajów.
Zamiast „na hurra” kształcić dużą liczbę lekarzy, należy najpierw zadbać o mechanizmy, które w naturalny sposób zatrzymają ich w kraju: konkurencyjne wynagrodzenia oraz rekrutację na specjalizacje opartą na rzeczywistym sprawdzeniu wiedzy, a nie łucie szczęścia i opanowaniu bazy pytań. W innym przypadku lekarze zaczną po prostu emigrować.
Pomysł poprzedniego rządu na zatrzymanie lekarzy w kraju, czyli kredytowanie prywatnych lub zaocznych studiów medycznych z koniecznością ich późniejszego odpracowania, również nie rozwiązuje problemu w pełni. Przy dużej liczbie absolwentów możemy doprowadzić do sytuacji, w której studenci kształcący się za darmo na uczelniach z wysoką jakością nauczania wyjadą z kraju, a pozostaną osoby niejako „przywiązane” do pracy w Polsce kredytem na studia – czyli również ci, którzy kształcą się prywatnych uczelniach niespełniających norm nauczania.
Wyzwania dla nowego rządu
Nowy rząd powinien krytycznie przyjrzeć się aktualnej sytuacji związanej z kształceniem lekarzy. Tak skomplikowanego tworu jak system ochrony zdrowia nie uzdrowi dopisanie kilku cyferek w Excelu.
Pilnie potrzebujemy większej liczby lekarzy, ale tworzenie kadr powinno być prowadzone w sposób uporządkowany i spełniający normy jakościowe. Jednocześnie nie wolno zapominać, że wykształcenie dużej liczby lekarzy niekoniecznie musi oznaczać rozwiązanie kwestii niedoborów kadrowych, a do problemu należy podejść holistycznie.
Nowi ministrowie powinni przede wszystkim przeprowadzić ponowną ewaluację kierunków medycznych. Pierwsze kroki zostały już zresztą podjęte; Dariusz Wieczorek, minister nauki i szkolnictwa wyższego, zapowiedział, że w najbliższych tygodniach resort będzie weryfikował decyzje poprzedniego ministra w zakresie wydawania zgód na otworzenie kierunków lekarskich. Obiecał również przeprowadzenie kontroli przez PKA.
Kierunki niespełniające odpowiednich norm jakościowych powinny w wyznaczonym okresie zapewnić infrastrukturę i kadrę potrzebne do prowadzenia rzetelnej edukacji; w przeciwnym razie zgoda na ich prowadzenie powinna zostać cofnięta. Studenci nie mogą być ofiarami błędnych decyzji podejmowanych przez polityków, więc osoby studiujące na tych uczelniach powinny zostać w podobnej sytuacji przeniesione na inne uczelnie medyczne.
Po rozwiązaniu tego najbardziej palącego problemu należy przyjrzeć się sytuacji nauczycieli akademickich. Jeżeli chcemy kształcić więcej lekarzy z zachowaniem jakości nauczania, potrzebujemy odpowiednio licznej, wykwalifikowanej kadry. Do obaw o „drenowanie” rynku z kadry akademickiej poprzez otwieranie nowych uczelni dochodzą narzekania na warunki finansowe, które zniechęcają młode osoby do rozpoczynania kariery naukowej.
Bardzo potrzebną decyzją była realizacja przedwyborczej obietnicy Platformy Obywatelskiej: podwyżka wynagrodzeń nauczycieli o 30 proc. Na zmianie skorzystają nie tylko pracownicy naukowi, ale również doktoranci otrzymujący stypendium doktoranckie. Podwyżka jest pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale należy pilnować, żeby ponownie nie doprowadzić do sytuacji, w której młody naukowiec zarabia mniej niż dostawca pizzy.
Przy większej liczbie absolwentów kierunku lekarskiego należy również stopniowo zwiększać liczbę miejsc specjalizacyjnych i uaktualnić LEK. Obecna forma egzaminu nie pozwala na rzeczywiste zweryfikowanie wiedzy absolwenta i powoduje wypłaszczenie wyników. To z kolei przekłada się na problem z przeprowadzeniem rzetelnego procesu rekrutacji na specjalizacje. Należy rozważyć ograniczenie liczby pytań z ogólnodostępnej bazy lub bazę tę całkowicie zlikwidować.
Nowych ministrów bez wątpienia czeka w najbliższej przyszłości wiele wyzwań. Decyzje poprzedniego rządu, choć motywowane chęcią rozwiązania problemu niedoborów kadrowych, trudno z perspektywy czasu ocenić pozytywnie. Pozostaje mieć nadzieję, że nowi decydenci zgodnie z zapowiedziami krytycznie przyjrzą się systemowi kształcenia lekarzy i podejmą odpowiednie kroki w celu cofnięcia szkodliwych decyzji.
Materiał w „Menedżerze Zdrowia” publikujemy za zgodą i dzięki uprzejmości Klubu Jagiellońskiego.
W ciągu ostatnich trzech lat aż 15 uczelni zdecydowało się na otwarcie kierunku lekarskiego. Wiele z nich to prywatne placówki, które nie spełniają norm kształcenia lekarzy i pomimo negatywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej otrzymały zgodę ministra Przemysława Czarnka na prowadzenie nauczania. Chociaż w Polsce brakuje lekarzy, to środowisko lekarskie głośno ostrzega przed gwałtownym spadkiem jakości nauczania, dodając, że zwiększenie liczby studentów wcale nie musi przełożyć się na załatanie niedoborów kadrowych.
– Bezczelność Naczelnej Izby Lekarskiej nie zna granic – grzmiał Przemysław Czarnek na początku października 2023 r. Złość byłego ministra edukacji i nauki wywołało zawiadomienie złożone przez NIL do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa w postaci otworzenia kierunku lekarskiego przez Uniwersytet Kaliski.
Epizod ten był tylko jedną z wielu prób wyrażenia sprzeciwu środowiska medycznego wobec otwierania nowych kierunków lekarskich przez uczelnie do tego nieprzygotowane oraz podejścia do kształcenia lekarzy stawiającego na liczbę nowych studentów.
– Naczelna Izba Lekarska powinna skupić się na tym, jak zrobić, żeby pacjenci w Polsce mieli w najbliższej przyszłości dostęp do lekarza, a nie węszyć – taktownie dodał minister.
Czy rzeczywiście lekarze w swoim partykularnym interesie rzucają całemu systemowi opieki zdrowotnej kłody pod nogi? Skąd bierze się silna krytyka ze strony środowiska lekarskiego na masowe otwieranie kierunków lekarskich?
Wzrastająca liczba studentów
W roku akademickim 2023/2024 limit przyjęć ogółem na kierunek lekarski wyniósł rekordowe 10 289 miejsc. Rekordowa jest również liczba uczelni, które oferują kształcenie medyków – aż 36 placówek.
Zwiększanie limitów miejsc nie jest niczym nowym – dochodziło do niego zarówno za rządów Zjednoczonej Prawicy, jak i Platformy Obywatelskiej. Nie ono samo jest jednak przyczyną konfliktu na linii MEiN–lekarze, ale fakt, że odbyło się w sposób nagły i gwałtowny, poprzez wydawanie zgody na otworzenie kierunku lekarskiego na uczelniach, które nie gwarantują odpowiedniej jakości nauczania.
Dla porównania – w 2007 r. liczba uczelni medycznych wynosiła 11, a limit miejsc na kierunku lekarskim 3213. W 2015 r. przyszłych lekarzy kształciło 15 uczelni oferujących łącznie 6188 miejsc. W 2020 r., po pięciu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, liczba uczelni wzrosła do 21, a limity przyjęć podskoczyły do 8309 miejsc.
Prawo i Sprawiedliwość rzeczywiście zwiększyło więc limity naboru, ale w stopniu zbliżonym do PO. Problem pojawił się dopiero w ciągu trzech ostatnich lat – w okresie od 2007 do 2020, czyli przez 13 lat, liczba uczelni kształcących lekarzy wzrosła o 10, a tylko przez ostatnie trzy lata – od 2020 do 2023 – aż o 15.
Ilość a jakość
Nikt z krytykujących nie próbuje udawać, że problem braku lekarzy w Polsce nie istnieje. Pod względem ich liczby na 1000 mieszkańców nasz kraj zajmuje ostatnie miejsce w Unii Europejskiej, gdzie średnia wartość tego parametru dla kraju wynosi 4,3 lekarza na tysiąc mieszkańców, a w Polsce (w 2011 r.) to 2,3. Tak niski wynik przekłada się na szereg problemów, z których najbardziej rzucającym się w oczy jest bardzo długi czas oczekiwania na wizytę u specjalisty. A będzie jeszcze gorzej.
Według danych Naczelnej Izby Lekarskiej wraz z końcem 2023 r. w Polsce było 155 780 wykonujących zawód lekarzy. 26 proc. z nich to osoby w wieku emerytalnym, zaś 50 lat skończył co drugi lekarz.
Biorąc pod uwagę, że wykształcenie i wyspecjalizowanie lekarza zajmuje minimum 10 lat, jest to ostatni moment, żeby powziąć kroki zapobiegające zapaści całego systemu. Ważne jednak, żeby robić to z głową, aby nie pogorszyć sytuacji – właśnie o to apelują krytycy działań poprzedniej władzy.
Kształcenie lekarzy zasadniczo różni się od nauki prowadzonej na innych kierunkach. Uczelnie medyczne tradycyjnie dysponowały prosektoriami, których utworzenie często trwa latami, drogimi w utrzymaniu specjalistycznymi laboratoriami oraz najważniejszym – bazą szpitali klinicznych, które umożliwiają naukę praktycznych umiejętności.
To właśnie dlatego, pomimo brakującej liczby lekarzy, kierunki lekarskie na nowych uczelniach otwierane były w umiarkowanym tempie i zazwyczaj w placówkach całkowicie nastawionych na kształcenie medyczne.
Niestety, obecnie kierunek lekarski nie zawsze otwierany jest na uczelniach przystosowanych do jego nauczania lub oferujących bezpłatną naukę. Podhalańska Państwowa Uczelnia Zawodowa w Nowym Targu, Akademia Nauk Stosowanych w Nowym Sączu, Społeczna Akademia Nauk w Łodzi; na liście znajduje się wiele szkół wyższych, które jeszcze do niedawna specjalizowały się w takich kierunkach jak turystyka, administracja czy zarządzanie. Większość z tych miejsc nigdy wcześniej nie prowadziła zajęć w jakikolwiek sposób powiązanych z naukami medycznymi i nie posiada odpowiedniej infrastruktury do kształcenia lekarzy.
Porozumienie Rezydentów OZZL twierdzi, że 17 uczelni z kierunkiem lekarskim nie ma prosektoriów, i wymienia wiele innych problemów obecnych na nowo otwartych wydziałach. Przykładowo Akademia Medycznych i Społecznych Nauk Stosowanych w Elblągu ma korzystać z infrastruktury zlokalizowanej w Bydgoszczy, oddalonej od uczelni o 220 km.
Egzamin niewystarczającym bezpiecznikiem
Skąd takie zainteresowanie uczelni prywatnych otwieraniem kierunków lekarskich? Jak to zazwyczaj bywa, chodzi o pieniądze. Dla państwa koszt wykształcenia jednego lekarza sięga powyżej 200 tys. zł. Na uczelniach prywatnych to student sam opłaca swoją edukację, a koszt jednego semestru nauki na takim kierunku oscyluje w okolicach 20 tys. zł. W „tradycyjnych” placówkach za studia zaoczne często trzeba zapłacić jeszcze więcej – na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym kandydat na lekarza musi przygotować ok. 27 tys. zł na jeden semestr nauki.
Pomimo ceny chętnych nie brakuje. Kierunek lekarski od dawna cieszy się niesłabnącą popularnością, a dla zdeterminowanego maturzysty, który nie dostanie się na studia w pełni finansowane z budżetu państwa i nie stać go na zapłacenie wyższej ceny na „tradycyjnej” uczelni medycznej, kształcenie prywatne pozostaje jedyną opcją. Naturalnie na dalszy plan schodzą wtedy dla niego kwestie związane z jakością nauczania, bo w ostatecznym rozrachunku przy zatrudnianiu do pracy rzadko patrzy się na to, jaką kandydat ukończył uczelnię – tak duże mamy braki kadrowe.
Ktoś mógłby w tym momencie zarzucić, że przecież istnieje w Polsce system weryfikacji wiedzy absolwenta po studiach lekarskich – otrzymanie prawa do wykonania zawodu uwarunkowane jest zdaniem Lekarskiego Egzaminu Końcowego (LEK). Czy zatem, pielęgnując zasady wolnego rynku, nie powinniśmy pozwolić, żeby to właśnie ten egzamin zweryfikował jakość nauczania na uczelniach prywatnych, a w następstwie – zainteresowanie studentów daną placówką?
Niestety, od dłuższego już czasu pojawiają się głosy, że LEK nie stanowi rzetelnej formy sprawdzenia wiedzy absolwentów. Zastrzeżenia co do formy egzaminu zgłaszali przykładowo prof. Marcin Gruchała, rektor Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, Naczelna Izba Lekarska i również sami zainteresowani, czyli młodzi lekarze. Aby zdać egzamin, należy odpowiedzieć poprawnie na co najmniej 56 proc. pytań jednokrotnego wyboru, z których 70 proc. zawsze pochodzi z publicznie dostępnej listy. Zdanie egzaminu możliwe jest zatem poprzez wykucie „na blachę” bazy pytań egzaminacyjnych.
Sen z powiek absolwentom spędza tym samym nie kwestia samego zdania egzaminu, ale uzyskania odpowiednio wysokiego wyniku, który jest decydujący przy rekrutacji na specjalizację. Paradoks polega na tym, że specjalizacje uchodzące za najtrudniejsze, takie jak choroby wewnętrzne czy chirurgia, cieszą się na ten moment niskim zainteresowaniem młodych lekarzy i łatwiej się na nie dostać.
Ignorowanie opinii ciała doradczego
Nie możemy oczywiście wszystkich uczelni prywatnych wrzucić do jednego worka i zarzucić im braku jakości nauczania. O tym, czy placówka nadaje się do nauczania danego kierunku, decyduje Polska Komisja Akredytacyjna (PKA) i to z jej opinią warto zapoznać się przed wydaniem osądu, że uczelnia nie spełnia norm jakościowych. Instytucja przed wydaniem opinii weryfikuje przedłożone przez uczelnię dane, a wniosek recenzowany jest przez ekspertów z danej dziedziny oraz reprezentantów studentów.
Na ten moment aż 11 uczelni oferujących kształcenie na kierunku lekarskim otrzymało negatywną opinię PKA. Jednak komisja akredytacyjna to jedynie organ doradczy, a ostateczną decyzję dotyczącą otwarcia nowego kierunku podejmował minister edukacji i nauki.
To właśnie fakt ignorowania przez ministra ostrzeżeń środowiska lekarskiego i PKA jest najbardziej bulwersujący. Zaczynamy masowo „produkować” lekarzy w miejscach do tego nieprzystosowanych.
Przykładowo Politechnice Bydgoskiej, która również otworzyła kierunek lekarski, PKA zarzuciła niekompletne wyposażenie pracowni fizjologicznej i anatomicznej, brak informacji o wdrożeniu programu donacji zwłok i nieprzedstawienie harmonogramu prac przy planowanej budowie prosektorium. Komisja dodatkowo oceniła, że 22 nauczycieli akademickich ma prowadzić zajęcia niezgodne z ich wykształceniem lub doświadczeniem zawodowym. Mimo to minister wydał zgodę na otwarcie kierunku.
Nie uczymy się na błędach innych
Polska nie jest pierwszym krajem, który wpadł na pomysł, że masowe kształcenie lekarzy rozwiąże niedobory kadrowe. Hiszpania w 2008 r. skokowo zwiększyła liczbę studentów kierunku lekarskiego. Studia medyczne co roku kończy obecnie ponad 6 tysięcy osób, co nie zmienia faktu, że w stopniu krytycznym nadal brakuje tam lekarzy. Spowodowane jest to niezbyt małą liczbą absolwentów, lecz niskimi wynagrodzeniami i ograniczoną liczbą miejsc na specjalizację, która otwiera drogę do lepiej płatnych posad. W efekcie w Hiszpanii część lekarzy decyduje się na emigrację do innych krajów.
Na ten moment w Polsce nie jest to jeszcze palącym problemem, gdyż rocznie mniej niż 1 proc. wszystkich lekarzy składa wnioski o dokumentację potrzebną na wyjazd, a w danych tych zawierają się również absolwenci, którzy na studia przyjechali z zagranicy i chcą wrócić do kraju. Porozumienie Rezydentów ostrzega jednak, że jedna trzecia obecnych studentów deklaruje chęć emigracji po zakończeniu edukacji.
Z czego biorą się takie deklaracje? Tak jak w Hiszpanii, również w Polsce wąskim gardłem systemu są nie studia, a specjalizacja poprzedzona rocznym stażem i trwająca zazwyczaj od czterech do sześciu lat. Lekarz może odbywać ją w trybie rezydenckim (pensja wypłacana przez państwo) lub pozarezydenckim. W przypadku tego drugiego pensja teoretycznie może być wypłacana z budżetu placówek medycznych, ale te najczęściej nie dysponują pieniędzmi na dodatkowe wynagrodzenia.
Już teraz dostanie się na popularne specjalizacje w trybie rezydenckim jest bardzo trudne, więc łatwo sobie wyobrazić co się stanie, kiedy na rynek pracy zaczną wchodzić roczniki studentów z naborów o większych limitach miejsc. Wobec dużej konkurencji przy rekrutacji na najbardziej oblegane specjalizacje i braku rzeczywistej weryfikacji wiedzy przez LEK możemy spodziewać się wzrostu odsetka absolwentów wyjeżdżających za granicę.
Dodajmy do tego również zarobki lekarzy w Polsce: według zestawienia firmy Qunomedical porównującej parytet siły nabywczej medyków w różnych krajach OECD, Polska znalazła się na 32., czyli dziewiątym od końca miejscu.
Znowu widać tutaj podobieństwo do Hiszpanii, która uplasowała się na 29. pozycji. Na Półwyspie Iberyjskim mieszanka dużej liczby absolwentów studiów medycznych, problemów z dostaniem się na intratne miejsca specjalizacyjne i niskich wynagrodzeń doprowadziła do masowej emigracji lekarzy. Hiszpania na własny koszt kształci więc medyków na użytek innych europejskich krajów.
Zamiast „na hurra” kształcić dużą liczbę lekarzy, należy najpierw zadbać o mechanizmy, które w naturalny sposób zatrzymają ich w kraju: konkurencyjne wynagrodzenia oraz rekrutację na specjalizacje opartą na rzeczywistym sprawdzeniu wiedzy, a nie łucie szczęścia i opanowaniu bazy pytań. W innym przypadku lekarze zaczną po prostu emigrować.
Pomysł poprzedniego rządu na zatrzymanie lekarzy w kraju, czyli kredytowanie prywatnych lub zaocznych studiów medycznych z koniecznością ich późniejszego odpracowania, również nie rozwiązuje problemu w pełni. Przy dużej liczbie absolwentów możemy doprowadzić do sytuacji, w której studenci kształcący się za darmo na uczelniach z wysoką jakością nauczania wyjadą z kraju, a pozostaną osoby niejako „przywiązane” do pracy w Polsce kredytem na studia – czyli również ci, którzy kształcą się prywatnych uczelniach niespełniających norm nauczania.
Wyzwania dla nowego rządu
Nowy rząd powinien krytycznie przyjrzeć się aktualnej sytuacji związanej z kształceniem lekarzy. Tak skomplikowanego tworu jak system ochrony zdrowia nie uzdrowi dopisanie kilku cyferek w Excelu.
Pilnie potrzebujemy większej liczby lekarzy, ale tworzenie kadr powinno być prowadzone w sposób uporządkowany i spełniający normy jakościowe. Jednocześnie nie wolno zapominać, że wykształcenie dużej liczby lekarzy niekoniecznie musi oznaczać rozwiązanie kwestii niedoborów kadrowych, a do problemu należy podejść holistycznie.
Nowi ministrowie powinni przede wszystkim przeprowadzić ponowną ewaluację kierunków medycznych. Pierwsze kroki zostały już zresztą podjęte; Dariusz Wieczorek, minister nauki i szkolnictwa wyższego, zapowiedział, że w najbliższych tygodniach resort będzie weryfikował decyzje poprzedniego ministra w zakresie wydawania zgód na otworzenie kierunków lekarskich. Obiecał również przeprowadzenie kontroli przez PKA.
Kierunki niespełniające odpowiednich norm jakościowych powinny w wyznaczonym okresie zapewnić infrastrukturę i kadrę potrzebne do prowadzenia rzetelnej edukacji; w przeciwnym razie zgoda na ich prowadzenie powinna zostać cofnięta. Studenci nie mogą być ofiarami błędnych decyzji podejmowanych przez polityków, więc osoby studiujące na tych uczelniach powinny zostać w podobnej sytuacji przeniesione na inne uczelnie medyczne.
Po rozwiązaniu tego najbardziej palącego problemu należy przyjrzeć się sytuacji nauczycieli akademickich. Jeżeli chcemy kształcić więcej lekarzy z zachowaniem jakości nauczania, potrzebujemy odpowiednio licznej, wykwalifikowanej kadry. Do obaw o „drenowanie” rynku z kadry akademickiej poprzez otwieranie nowych uczelni dochodzą narzekania na warunki finansowe, które zniechęcają młode osoby do rozpoczynania kariery naukowej.
Bardzo potrzebną decyzją była realizacja przedwyborczej obietnicy Platformy Obywatelskiej: podwyżka wynagrodzeń nauczycieli o 30 proc. Na zmianie skorzystają nie tylko pracownicy naukowi, ale również doktoranci otrzymujący stypendium doktoranckie. Podwyżka jest pierwszym krokiem w dobrym kierunku, ale należy pilnować, żeby ponownie nie doprowadzić do sytuacji, w której młody naukowiec zarabia mniej niż dostawca pizzy.
Przy większej liczbie absolwentów kierunku lekarskiego należy również stopniowo zwiększać liczbę miejsc specjalizacyjnych i uaktualnić LEK. Obecna forma egzaminu nie pozwala na rzeczywiste zweryfikowanie wiedzy absolwenta i powoduje wypłaszczenie wyników. To z kolei przekłada się na problem z przeprowadzeniem rzetelnego procesu rekrutacji na specjalizacje. Należy rozważyć ograniczenie liczby pytań z ogólnodostępnej bazy lub bazę tę całkowicie zlikwidować.
Nowych ministrów bez wątpienia czeka w najbliższej przyszłości wiele wyzwań. Decyzje poprzedniego rządu, choć motywowane chęcią rozwiązania problemu niedoborów kadrowych, trudno z perspektywy czasu ocenić pozytywnie. Pozostaje mieć nadzieję, że nowi decydenci zgodnie z zapowiedziami krytycznie przyjrzą się systemowi kształcenia lekarzy i podejmą odpowiednie kroki w celu cofnięcia szkodliwych decyzji.
Materiał w „Menedżerze Zdrowia” publikujemy za zgodą i dzięki uprzejmości Klubu Jagiellońskiego.