Zdrowie na wyborczym rozdrożu
Oddanie szpitalom należnych im ponad 19 mld zł, decentralizacja i regionalizacja polityki zdrowotnej – to, zdaniem prof. Ireny Lipowicz z Katedry Prawa Administracyjnego i Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i Rzecznik Praw Obywatelskich w latach 2010–2015, powinny być priorytety polityków po wyborach. Publikujemy rozmowę z cyklu „Zdrowie po wyborach”.
Czym politycy wygranej partii powinni się zająć po wyborach parlamentarnych?
– Zacznę może nietypowo jak na prawnika, bo powiem, że pieniędzmi. Administracja rządowa ma wobec zarządzających szpitalami, i Polaków w ogóle, ogromny dług. Można tak powiedzieć, bo od lat samorząd terytorialny i publiczne szpitale są niedofinansowane. administracja rządowa to dłużnik samorządowej ochrony zdrowia, jej jednostek. Rządzący nie uwzględniają faktu, że podmioty te mają kłopoty finansowe głównie dlatego, że nie dostały na czas pieniędzy. Sytuacja placówek zarówno rządowych, jak i samorządowych jest fatalna, bo od lat szpitale nie otrzymują funduszy, które należą im się z mocy prawa. Zostało to ustalone zarówno przez Trybunał Konstytucyjny, jak i Najwyższą Izbę Kontroli. Zgodnie z orzeczeniem TK z 20 listopada 2019 r. (sygn. akt K4/17) powodem zadłużenia się placówek samorządowych jest niewłaściwe finansowanie przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Fundusz płaci za poszczególne świadczenia mniej, niż wynoszą ich rzeczywiste koszty. Trybunał wskazał, że powszechne zadłużenie jednostek prowadzących szpitale jest dowodem na to, że pieniądze przekazywane szpitalom przez NFZ są nieadekwatne do rzeczywistych nakładów na świadczenia zdrowotne. Nasz system ochrony zdrowia jest strukturalnie i głęboko niedofinansowany – w konsekwencji zadłużenie podmiotów leczniczych na koniec trzeciego kwartału 2022 r. wyniosło 19,1 mld zł, w tym 2,1 mld zł to zobowiązania wymagalne. Można więc powiedzieć, że rząd zaciągnął 19-miliardowy kredyt u obywateli i jest winny zarządzającym szpitalami tę kwotę – inaczej mówiąc, długi szpitalne to długi rządzących. Co gorsza, nieprzekazywanie pieniędzy w odpowiednim czasie generuje coraz większe zobowiązania podmiotów medycznych.
Pierwsze zatem, co powinni zrobić politycy wygranej partii po wyborach parlamentarnych, to oddać obywatelom reprezentowanym przez samorządy należne im ponad 19 mld zł – i to niezależnie od tego, która partia zwycięży. Chodzi o oddłużenie szpitali – co do tego wszyscy powinni być zgodni. Pamiętajmy jednak, że bez reformy systemowej to oddłużenie nie okazałoby się trwałe, a dług znowu by powstawał.
Zatem co po drugie?
– Zdecentralizowanie ochrony zdrowia lub chociaż niedopuszczenie do jej dalszej centralizacji. Jako osoba z pokolenia Solidarności, które sporą część życia poświęciło na decentralizację Polski i widziało, jak wyglądały miasta, system ochrony zdrowia w okresie PRL, przykro mi, że dożyłam czasów, kiedy podstawowa rozmowa o decentralizacji jest znowu konieczna, a część polityków chciałaby nawet jeszcze większej centralizacji. A takie zagrożenie towarzyszyło nam od dwóch lat. Mam na myśli niesławny projekt ustawy o modernizacji i poprawie efektywności szpitalnictwa, który tylko w tytule dotyczył efektywności i modernizacji, a w rzeczywistości miał na celu centralizację, będącą – po nieuchronnym załamaniu systemu – w moim przekonaniu tylko etapem przejściowym do prywatyzacji. Dobrze, że rządzący, jak stwierdził w wywiadzie przewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia poseł Tomasz Latos, zrezygnowali z tego projektu, bo wprowadzenie jego zapisów mogłoby się skończyć katastrofą – kilkaset szpitali publicznych mogłoby być docelowo bezpośrednio zarządzanych z poziomu centralnego.
Rząd dużego państwa w Europie oczywiście może być nawet administratorem kina w Jastrzębiu i szpitala w Sierpcu, ale ile czasu pozostanie na strategiczne rządzenie krajem? Wydaje się, że aby się zajmować leczeniem i na przykład usuwaniem odpadów medycznych w Sierpcu czy w Piekarach Śląskich, musiałby powołać nową, olbrzymią administrację rządową do spraw szpitali. Kiedyś już taka była – to model narzucony Polsce po 1945 r. Byłby to powrót do radzieckiego systemu organizacji ochrony zdrowia autorstwa Nikołaja Siemaszki. Przypomnę, że przećwiczyliśmy go już „na własnym organizmie” i długość życia była w PRL o osiem lat krótsza niż obecnie – nie licząc czasu pandemii COVID-19 – choć oczywiście to tylko jedna z przyczyn niewydolności tamtego systemu.
Centralizacja szpitali zgodnie ze wspomnianym projektem tylko pozornie poprawiłaby ich sytuację. Ostatecznie jednostki, które mają długi, byłyby zamykane, co podczas procedowania przepisów eufemistycznie nazywano „restrukturyzacją”. Kłopotem jest to, że w naszym kraju zadłużone są już niemal wszystkie. Lecznice byłyby zapewne likwidowane albo sprywatyzowane przez likwidację, a wówczas nastąpiłaby także wyprzedaż nieruchomości. Konsekwencją centralizacji byłaby więc prywatyzacja ochrony zdrowia, co jest niezgodne z konstytucją, bo utrzymanie publicznego systemu ochrony zdrowia jest zadaniem państwa i administracja publiczna nie może się z niego zwolnić. Praktyczna konsekwencja jest na przykład taka, że w powiecie musi istnieć co najmniej jeden publiczny szpital. Całkowita prywatyzacja jest niezgodna z konstytucją, a w naszym niezamożnym społeczeństwie doprowadziłaby przy wysokich kosztach świadczeń zdrowotnych do wielu ludzkich tragedii. Jako byłej Rzecznik Praw Obywatelskich trudno mi pogodzić się z taką perspektywą. Z całkowitej prywatyzacji zadowolona byłaby tylko garstka najbogatszych.
Czytając zatem o rezygnacji z projektu ustawy o modernizacji i poprawie efektywności szpitalnictwa, odetchnęłam z ulgą – choć nadal powinniśmy robić wszystko, aby decentralizować system i wdrażać standardy dobrej administracji. Samorząd terytorialny ma po prostu za mało kompetencji w stosunku do podmiotów leczniczych i należałoby doprowadzić do ich zasadniczego rozszerzenia.
Pamiętajmy, że nie tylko prywatyzacja ochrony zdrowia, ale też centralizacja godzi w konstytucyjny ustrój naszego kraju. Przede wszystkim ze względu na brzmienie art. 15 ust. 1 Konstytucji RP. Stanowi on: „Ustrój Rzeczypospolitej Polskiej zapewnia decentralizację władzy publicznej”, ale nie tylko. Centralizacja jest także niezgodna z konstytucyjną zasadą pomocniczości, która wywodzi się z katolickiej nauki społecznej. Zasada ta mówi, że każdy szczebel władzy publicznej powinien wykonywać tylko te zadania, które nie mogą być skutecznie zrealizowane przez szczebel podstawowy lub mniejsze jednostki działające w ramach społeczeństwa. Odbieranie im zadań i kompetencji to ich „wydzieranie”, co stanowi „zło społeczne i zakłócanie ustroju”. Jednostki samorządu terytorialnego, w szczególności zaś powiaty, udowodniły, że zadanie związane z prowadzeniem szpitali, służące zaspokajaniu potrzeb zbiorowych mieszkańców, wykonują dobrze.
Centralizacja w ochronie zdrowia się skompromitowała – jest nieefektywna, a kolejki do szpitali się wydłużają. .
Co zatem, jeśli nie centralizacja?
– Regionalizacja polityki zdrowotnej. Jej podstawą byłyby mapy potrzeb zdrowotnych, które trzeba jak najszybciej zaktualizować, bo obecne nie mogą być podstawą racjonalnej polityki administracyjnej. Regionalizacja to zaawansowana forma decentralizacji wspomagająca różnorodność i innowacyjność lokalną. Aby poprawić sytuację szpitali, niezbędne jest też wprowadzenie zmian systemowych w zakresie zasad finansowania ochrony zdrowia. Oznacza to, że oprócz nakładania obowiązków związanych z prowadzeniem szpitali przez jednostki samorządu terytorialnego, konieczne jest również danie samorządowi terytorialnemu realnych uprawnień w zakresie wyceny i liczby kontraktowanych świadczeń zdrowotnych połączone ze zwiększeniem nakładów finansowych z budżetu państwa na ochronę zdrowia.
Przeczytaj także: „Co ze zdrowiem, jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygra wybory?”, „Zdecentralizujmy zdrowie”, „Zdrowie priorytetem państwa” i „Minister zdrowia z Lewicy będzie odpowiedzialny”.
Wszystkie materiały z cyklu „Zdrowie po wyborach” są dostępne po kliknięciu w poniższy baner.