Szarlatani są bezkarni bo przepisy prawa nie są egzekwowane
Tagi: | szarlatani, cudotwórcy, uzdrowiciele, Jakub Kosikowski |
Szarlatani działają w Polsce bezkarnie, a różnym instytucjom, np. izbom lekarskim czy Rzecznikowi Praw Pacjenta, brakuje narzędzi, żeby cokolwiek zmienić. Winę za popularność znachorów ponosi m.in. totalna niewydolność systemu ochrony zdrowia, brak edukacji i popularność mediów społecznościowych – mówi rzecznik Naczelnej Izby Lekarskiej dr Jakub Kosikowski.
- Państwo jest bezradne wobec działalności szarlatanów, izby lekarskie, jak i rzecznik, mogą zajmować się wyłącznie legalnymi praktykami, szarlatani leżą poza ich jurysdykcją. A prokuratura, bardzo często traktuje działalność „uzdrowicieli” jako mającą znikomą szkodliwość społeczną
- – Jedną z przyczyn popularności znachorów jest słaba edukacja zdrowotna w polskim społeczeństwie. Ten rząd poniósł w tej kwestii totalną klęskę (...) Dobrze byłoby uczyć młodych ludzi choćby tego, czym różni się medycyna oparta na naukowych faktach od tego, co opowiadają szeptunki w swoich izbach – mówi dr Jakub Kosikowski
- Obowiązujące dziś przepisy mówią, że leczyć w Polsce mogą lekarze i - w pewnych aspektach - inni profesjonaliści medyczni. Za nieprzestrzeganie tych przepsiów grożą kary, ale - jak podkreśla rzecznik NIL - nie działają. Mamy do czenienia z zaniechaniami po stronie prokuratory i sądów
- – Jestem sceptyczny wobec zaostrzania prawa, bo to, które jest, byłoby wystarczające, pod warunkiem, gdyby działało, gdyby było egzekwowane – podkreśla dr Jakub Kosikowski
Jak wielu jest szarlatanów?
To kwestia szacowania, bo twardych danych nie mamy, chociaż ostatnio rząd przydzielił PKD (Polska Klasyfikacja Działalności) na użytek takich biznesów, więc być może w przyszłym roku policzymy, ile osób się tym zajmuje.
Izba lekarska nie zajmuje się takimi przypadkami?
Nie, oni są poza naszą jurysdykcją, chyba że ktoś nam złoży takie doniesienie, to wówczas przekierowujemy je do prokuratury. Miałem pacjentów, którzy padli ofiarą szarlatanów. Tylko problem polega na tym, że kiedy się o tym dowiadywałem i podpowiadałem, że warto by taką osobę pociągnąć do odpowiedzialności, napotykałem na opór nie do przezwyciężenia.
To byli zazwyczaj pacjenci, których leczenie polegało już nie tyle na ratowaniu życia, co jego przedłużeniu, więc nie chcieli tracić cennego czasu na przepychanki sądowe z oszustami. I wstydzili się, że dali się komuś tak oszukać. Ich rodziny także nie były zainteresowane tym, żeby szarlatana postawić przed sądem, bo zazwyczaj to one namawiały swoich bliskich, żeby poszukali terapii „alternatywnej". A kiedy okazało się, że ta zakończyła się fiaskiem, także było im wstyd. Tak więc, nawet mając wiedzę o nagannych, wręcz przestępczych praktykach, nie miałem świadków, a bez nich nie ma z czym iść do prokuratury.
Patrząc na ilość ogłoszeń o „cudownych terapiach” w sieci, albo na wielkie, gromadzące tysiące ludzi, kongresy, które organizuje Jerzy Zięba, trudno się oprzeć wrażeniu, że państwo polskie jest bezradne wobec takich procederów.
To prawda, jest bezradne, a różnym instytucjom – np. izbom lekarskim czy Rzecznikowi Praw Pacjenta – brakuje narzędzi, żeby cokolwiek zmienić. Tak izby, jak i rzecznik, mogą zajmować się wyłącznie legalnymi praktykami, szarlatani leżą poza ich jurysdykcją. Co gorsza, prokuratura, kiedy nawet spływa do niej doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez jednego czy drugiego "uzdrowiciela", bardzo często traktuje ich działalność jako mającą znikomą szkodliwość społeczną.
Skąd pana zdaniem bierze się popularność wszelkiej maści znachorów?
Odpowiadając na to pytanie, muszę wrzucić kamyczek do naszego lekarskiego ogródka. Winę za to ponosi m.in. totalna niewydolność systemu ochrony zdrowia, z czego bierze się to, że wielu lekarzy jest po prostu wypalonych, nie ma czasu dla pacjentów, nie ma dla nich empatii. Tymczasem u takiego szarlatana chory dostaje nieograniczoną ilość czasu (za który, oczywiście, słono płaci), a do tego zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, więc się chwyta tych zapewnień, chce w nie wierzyć.
Kolejna kwestia, to słaba edukacja zdrowotna w polskim społeczeństwie. Ten rząd poniósł w tej kwestii totalną klęskę, gdyż – pewnie na skutek błędów w komunikacji – wyszło na to, że przedmiot edukacja zdrowotna, jaki miał wprowadzić do szkół, został utożsamiony z seksualizacją dzieci, więc pomysł legł w gruzach, a dobrze byłoby uczyć młodych ludzi choćby tego, czym różni się medycyna oparta na naukowych faktach od tego, co opowiadają szeptunki w swoich izbach.
I jeszcze trzecia sprawa, bodaj najważniejsza, a mianowicie popularność mediów społecznościowych. Kiedyś osoby, które szukały pomocy znachorów, korzystały z poczty pantoflowej. Dziś wystarczy wejść do internetu i zadać pytanie. Natomiast duże portale społecznościowe niespecjalnie walczą z dezinformacją w tej tematyce, bo im się to nie opłaca – szarlatani płacą za reklamy, generują klikalność.
Na koniec, żeby zakończyć ten wątek: są tacy pacjenci, którzy a priori odrzucają metody proponowane przez konwencjonalną medycynę, jeśli chodzi o leczenie nowotworów, gdyż często wiążą się one z różnymi niedogodnościami czy powikłaniami. Operacja często oznacza ból, chemioterapia wypadanie włosów, lekarz ma obowiązek poinformować pacjenta o ryzyku związanym z zastosowaniem poszczególnych terapii.
Cudotwórca nigdy nie wspomni o ryzyku niepowodzenia, będzie zapewniał, że wszystko będzie super, wystarczy łykać zakupioną od niego miksturę. Dlatego człowiek, który nie ma wiedzy, wybierze to, co jego zdaniem będzie dla niego lepsze, łatwiejsze, niewymagające poświęceń.
Czy wyobraża sobie pan jakieś rozwiązania prawne, które ukróciłyby takie znachorskie interesy?
Tutaj dochodzimy do sedna problemu: można napisać najbardziej restrykcyjne prawo, tylko co z tego, jeżeli my nie przestrzegamy tego już istniejącego. Obowiązujące dziś przepisy mówią, że leczyć w Polsce mogą lekarze i - w pewnych aspektach - inni profesjonaliści medyczni.
Ustawa o zawodach lekarza i lekarza dentysty przewiduje odpowiedzialność karną za udzielanie świadczeń zdrowotnych polegających na rozpoznawaniu chorób oraz ich leczeniu przez osoby nieposiadające do tego uprawnień i przewiduje za takie czyny karę grzywny, a jeśli ktoś działał dla osiągnięcia korzyści majątkowej lub wprowadza w błąd co do posiadania takiego uprawnienia, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Natomiast jeżeli taki znachor naraził chorego na poważny uszczerbek zdrowia albo wręcz spowodował jego śmierć, wówczas może zostać pozbawiony wolności na okres do ośmiu lat.
Te kary nie wydają się zbyt srogie, zapytam więc jeszcze, czy działają.
Nie działają. Mieliśmy przypadek lekarza, któremu zabraliśmy uprawnienia, ale on wciąż leczył. Złożyliśmy na niego zawiadomienie do prokuratury, bo my już nad nim nie mieliśmy żadnej władzy, ale prokuratura odpisała, że co prawda ten człowiek nie ma prawa wykonywania zawodu, ale ma dyplom lekarza, więc o co nam chodzi?
Inny przypadek: sąd zawiesił lekarzowi prawo do wykonywania zawodu. Ale zanim przysłał dokumentację do NFZ i do izby lekarskiej, upłynął ten okres zawieszenia, więc on przez ten cały czasu pracował, wystawiał recepty, skierowania. Pismo z sądu wpłynęło po tym, jak się kończył okres zawieszenia, więc włos mu nie spadł z głowy za to, że prowadził działalność medyczną w czasie, kiedy był zawieszony.
Mamy więc do czynienia z zaniechaniami po stronie prokuratury i sądów?
Tak. Podobnych "kwiatków" jest wiele, są też winy po naszej stronie, ale staramy się to jako samorząd poprawić. Kolejny przykład: prokuratura stawia zarzuty, idzie do sądu z lekarzem i mimo że ma obowiązek poinformować o tym izbę lekarską, tego nie robi. Potem my się z mediów dowiadujmy się, że komuś nie zabraliśmy albo nie zawiesiliśmy prawa do wykonywania zawodu.
Dlatego jestem sceptyczny wobec zaostrzania prawa, bo to, które jest, byłoby wystarczające, pod warunkiem, gdyby działało, gdyby było egzekwowane. Proszę zauważyć, że w sumie znachorowi grozi mniej, bo lekarz może stracić prawo do wykonywania zawodu, a "cudotwórca" tego nie straci.